powrót do : str. głównej  | spisu treści witryny  | spisu treści ,,Karty...''  |

Czerwona Armia - Kaługa

W koszarach, dowiedzieliśmy się, że jesteśmy żołnierzami 361. zapasowego pułku piechoty - zwycięskiej Armii Czerwonej. Założono naszą ewidencję i rozdzielono nas, na bataliony, kompanie (roty) i plutony (wzwody). Jak już wspomniałem, w czasie drogi do Kaługi, pijąc wodę z rowu przy torach, zachorowałem na krwawą dyzenterię, w dalszym ciągu nie goiła się rana na nodze - zostałem więc wcielony do batalionu chorych ( ,,sanbat'').

Nasz batalion mieścił się w odosobnionym budynku, między kompleksem koszarowym, z dowództwem pułku, a ,,białymi koszarami", na terenie ćwiczebnym, gdzie ulokowano pozostałe bataliony.

Z chłopców, podających do ewidencji, pochodzenie z terenów Polski centralnej - utworzono odrębny batalion, nazwany popularnie ,, zabużański". W mojej jednostce nie miałem nikogo ze znajomych. Stan mego zdrowia - męcząca biegunka, w końcu oddawałem tylko śluz z krwią i silny wstrząs psychiczny wywołany zmianą mego położenia - oderwanie od ziemi ojczystej - wywołały stan apatii i kompletnego zobojętnienia. Wszystko wykonywałem jak bezduszny automat w jakimś koszmarnym półśnie. Zamknąłem się w sobie, do świadomości nie dopuszczałem jakiejkolwiek aprobaty tego, co się stało.

Nasze nowe dowództwo starało się szybko doprowadzić nas do sprawnej jednostki wojskowej. Ostrzyżono nas ,, na zero" i ogolono wszelki zarost - działanie przeciw wszawicy, wykąpano w łaźni pułkowej i przemundurowano w nowe sorty mundurowe. Z posiadanego do dzisiaj pokwitowania zdanej, starej odzieży - wiem, że miało to miejsce dnia 12 sierpnia 44 r.
Przed tą czynnością, niektórzy nasi chłopcy, posiadający lepsze buty lub inny osobisty ekwipunek, wymieniali go za chleb, słoninę. Byłem świadkiem, jak sowiecki oficer lotnictwa, o semickich rysach, wymienił swoje podniszczone buty z brezentowymi, zielonymi cholewami, na długie buty skórzane, naturalnie z dopłatą - chleba i słoniny.

W krótkim czasie zaczęły nas obowiązywać rygory i regulamin Czerwonej Armii, z dużą ilością zajęć
polityczno-wychowawczych, t.zw. ,,politzanjatia". Były one dla nas całkowitą nowością. Początkowo nie mogliśmy znieść naiwnych i kłamliwych interpretacji, szczególnie dotyczących spraw polskich.

Polski Rząd Londyński był przede wszystkim zaciekle atakowany przez naszych politruków. Dowodem jego zbrodniczej działalności wobec narodu polskiego było wybuchłe i trwające w tym czasie Powstanie Warszawskie. W pierwszym etapie, nasi chłopcy próbowali dyskutować z naszymi politrukami, w końcu widząc, że nic to nie daje, biernie słuchano ich wywodów bez jakiejkolwiek akceptacji, Politrucy z uporem godnym podziwu, nie ustępowali na jotę od ustalonych metod drążenia naszych umysłów, do których żaden ich argument nie trafiał. Taka postawa została wreszcie przez obie strony zaaprobowana,
oni formalnie uważali, że spełniają swoje obowiązki należycie, my porostu nie reagowaliśmy nawet na największe absurdy. Na koniec wykładu padało sakramentalne: ,, Woprosy jest'' ( Pytania są?). Głuche milczenie słuchaczy było kwitowane prawie z ulgą: ,,No, choroszo, wsio jasno " ( W porządku, wszystko jasne, zrozumiałe).

O ile ten odcinek pracy uświadamiająco- wychowawczej oni uznali za wygrany, to nasi wojskowi instruktorzy mieli nie lada orzech do zgryzienia. Nasza partyzancka wiara była raczej dobrze obeznana z bronią i jej posługiwaniem się, nie stroniła od wykonywania i poznawania żołnierskiego rzemiosła w nowych warunkach, przyjęła jednak ogólnie stosowaną metodę - bojkotu języka rosyjskiego. Większość z nas, szczególnie pochodząca z Wileńszczyzny, znała język rosyjski, bądź ze szkoły, bądź z innych kontaktów z ludnością białoruską lub rosyjską. W krótkim czasie przyswoiliśmy też terminologię wojskową w tym języku: komendy musztry, nazwy broni i jej części składowe. Pytani przez szkolących podoficerów lub młodszych oficerów, odpowiadaliśmy prawidłowo, ale po polsku. Początkowo było to tolerowane, w końcu jednak oni zrozumieli, że jest to jakaś forma protestu, czy buntu. Próbowali w różne sposoby zmusić nas do odpowiedzi po rosyjsku: od indywidualnych kar porządkowych jak np. sprzątanie poza kolejnością, aż do kar zbiorowych całego plutonu. Były też i perswazje dobrym słowem,
odwoływanie się do naszych ambicji i dumy narodowej, np. nasz ,, sierżant" (podoficer) próbował nakłonić nas do odpowiedzi w urzędowym języku, tłumacząc: ,,Wy abrazowannyje ludzi, mołodyje i nie umiejetie otwieczat' na ruskom jazyku. Ja ucził niegramotnych i oni mogli kak pałagajetsia. Dumaju czto Polaki eto umnyj narod." (Wy wykształceni, młodzi ludzie i nie potraficie odpowiadać po rosyjsku. Ja uczyłem ludzi niewykształconych i oni potrafili odpowiadać tak jak trzeba. Myślę, że Polacy to mądry naród)

Podobnie było ze zbiorowym śpiewem. Początkowo tolerowano, kiedy na komendę: ,,Rota śpiewa" - podejmowaliśmy ochoczo nasze polskie, żołnierskie piosenki. Później uczono nas piosenek rosyjskich, które najczęściej intonował ,,zapiewajło -sierżant ",a reszta podejmowała wyuczony refren. Próby nie podejmowania refrenu lub śpiewanie w jego miejsce naszej, polskiej piosenki, były traktowane, przez niektórych oficerów, jako brak subordynacji i dostawało się dodatkową porcję ,,strojawoj" (musztry).

Nasza całkowicie sowiecka kadra, już z niejednego pieca chleb jadła i przeszła znacznie więcej niż mogliśmy to sobie wyobrazić. Kiedyś podjąłem rozmowę z naszym ,, sierżantem" na temat jego odniesionych ran. W okresie wojny żołnierze radzieccy nosili na bluzach oznaczenia poniesionych ran: żółty pasek - oznaczał ciężkie ranienie, czerwony - lekkie. Opowiadając o miejscach i bitwach, kiedy go to spotkało, w pewnym momencie nadmienił: ,,Byłem wtedy d-cą roty, w stopniu st.lejt." Zdumiałem się, jak jest to możliwe, aktualnie nosi dystynkcje ,,sierżanta"(podoficera). On popatrzył na mnie z wyrozumieniem i odrzekł: -Dwukrotnie zaczynałem od szeregowca i dochodziłem do stopni oficerskich, przelewając krew na różnych frontach. Trzeci raz wystarczy już mnie ten stopień. W wypadku większego okaleczenia na froncie, będę miał większą szansę wrócić do cywila, oficerów tak szybko nie zwalniają Głęboko zamyśliłem się nad tym, ale próbowałem mówić coś o zaszczycie bycia oficerem. Popatrzył na mnie z dozą politowania i krótko skwitował: ,, Ech malczik, czto ty znajesz o żyźni, ty na wierno jeszczo nastajaszczej wajny nie widał" ( Ach chłopcze! Co ty wiesz o życiu, ty na pewno prawdziwej wojny nie
widziałeś ). Znaczna część naszej kadry musiała doświadczyć okropności wojny i przejść podobne doświadczenia, jak mój ,,sierżant". Dlatego kiedy po porannej gimnastyce i śniadaniu, pododdziały wyruszały na ćwiczenia na pułkowy poligon - nasi dowódcy robili nam dłuższe przerwy, opalając się z nami na sierpniowym słońcu, uważając, że podstawowe umiejętności potrzebne żołnierzowi już mamy, a reszty douczymy się na froncie. Sielanka być może trwałaby dłużej, ale któregoś dnia nasz d-ca pułku, płk. Jermołow ruszył niezauważony, konną bryczuszką na poligon, sprawdzić osobiście realizację postawionych kadrze zadań szkoleniowych. W rezultacie, po powrocie z inspekcji wezwał ,,kombatów" (d- ców batalionów),którzy z karabinami w ręku poddani zostali podstawowej musztrze rekruckiej. Działo się to na oczach całego pułku. Kiedy kombackie ,, gimnaściorki"( bluzy wojskowe) były mokre od potu pułkownik przerwał ćwiczenia i rozkazał: ,,A teraz powtórzyć to, ze swoimi ,,komrotami" ( d-cy kompanii), ci z kolei powtórzą reedukację z ,,komwzwodami" (d-cy plutonu ), którzy podejmą właściwe szkolenie żołnierzy".

No i zaczęło się wyciskanie naszego potu. Czas został zapełniony intensywnymi ćwiczeniami, stawaliśmy się automatami. Komenda ,,strojsia'' (zbiórka) była znienawidzona, sam jej dźwięk porażał nas. Dowódca pułku przed wyruszeniem na codzienne ćwiczenia, osobiście lustrował to jeden, to drugi batalion. Później tuż przed poligonem, na swojej słynnej, konnej bryczce, odbierał przegląd całości. Swoje przeglądy urozmaicał różnymi ćwiczeniami,np. szyk defiladowy, z ,,rużiom na rukie'' (karabiny w ręce, z bagnetem tuż przy uchu poprzednika), bieg w maskach przeciwgazowych, normalny marsz w takt orkiestry lub z pieśnią na ustach itp. Nadmienić wypada, iż w czasie ćwiczeń używaliśmy niesprawnej broni, np. z przewierconymi komorami nabojowymi, a nawet często drewniane atrapy karabinów. Najwięcej wysiłku i potu wyciskała nauka okopywania się, a szczególnie kopanie pełnych okopów (transzeje), z gniazdami na ckm., czy rkm. Uczono nas nawet szermierki, tzn. podstawowych pchnięć bagnetem na karabinie (,,dlinnym kali, korotkim koli'' - długim kłuj, krótkim kłuj). Nie bardzo wierzyliśmy, aby ta nauka mogłaby być przydatna w prawdziwej walce, ale żołnierza nikt nie pyta o zdanie. Taki był program szkolenia.

Ktoś, po kilku latach, próbował przeanalizować dzienny program naszych zajęć w Kałudze, zestawiając poniższą tabelkę1):
 

Godzina
Rodzaj czynności
Czas trwania:
godz.      min.
6:00 - 6:04
Ubieranie się i opuszczenie koszar
               4
6:04 - 6:08
Potrzeby fizjologiczne
               4
6:08 - 6:35
Mycie się, przegląd poranny
             27
6:35 - 7:10
Śniadanie
             35
7:10 - 7:35
Zbiórka, przygotowanie do zajęć
             25
8:00 - 15:10
Zajęcia przedpołudniowe
 7          10
15:10 - 16:00
Obiad
             50
16:00 - 19:00
Zajęcia popołudniowe
 3
19:00 - 19:30
Czyszczenie broni
             30
19:30 - 20:30
Zajęcia polityczno-wychowawcze
 1
20:30 - 21:00
Kolacja
             30
21:00 - 21:30
Czas wolny - zajęcia indywidualne
             30
21:30 - 22:00
 Zbiórka na apelu, przygotowanie do snu
             30
22:00 - 6:00
Cisza nocna ( sen )
 8

                       1) autor N.N. mps jedno z wcześniejszych opracowań o naszym pobycie w Kałudze.

Zajęć praktycznych było 10 godzin. Wszystko odbywało się na komendę, np. zasiadanie do posiłku: na komendę się siadało, wstawało, a nawet była komenda: zdejm i włóż furażerkę. Czas wolny z reguły był zajmowany na sąsiadujące z nim zajęcia. W rezultacie nie było czasu na jakiekolwiek myślenie, tym charakteryzował wyrafinowany system zagospodarowania czasu ,,bojca'' ( żołnierza).

Wszystkie budynki koszarowe były zradiofonizowane, ciągle słyszeliśmy z głośników komunikaty ?Sowinformbiuro'' o zwycięskich walkach Armii Czerwonej, posuwającej się po terytorium Polski. Armia ta dotarła już pod Warszawę. Zbliżał się finał naszego szkolenia. Mieliśmy jeszcze oddać po trzy strzały ze sprawnej broni na strzelnicy i złożyć przysięgę wojskową. Politrucy uczyli nas roty przysięgi, zaczynającej się: ?Ja grażdanin sowieckowo Sojuza...?'' I tu nastąpił kulminacyjny punkt naszej reakcji na wymuszony stan statusu obywatela sowieckiego.. Już przy mundurowaniu nas w sowieckie sorty, były protesty z
naszej strony. Wytłumaczono nam - nie ważne, w jakim mundurze będziecie walczyli z odwiecznym Waszym wrogiem - Niemcami. Nosić mundur żołnierza bohaterskiej Armii to wielki honor i zaszczyt. Polskiego umundurowania akurat teraz nie mamy, więc nie ma problemu. Mimo dokładnej rewizji w Miednikach, wielu z nas zdołało zachować różne drobne przedmioty, między innymi nasze orzełki z czapek. Ja już swojej czapki nie miałem, ale schowałem noszoną przez nasz Oddział tekstylną
biało-czerwoną tarczę z literami WP (Wojsko Polskie). Do dzisiaj mam ją zachowaną, jako jedną z nielicznych pamiątek partyzanckich. - Po otrzymaniu furażerek, z pięcioramiennymi gwiazdkami, nasi chłopcy zamienili je na orzełki. Niestety, reakcja naszych nowych przełożonych buła błyskawiczna i skuteczna. Częste i niespodziewane rewizje spowodowały konfiskatę polskich oznak, a za zdejmowanie gwiazdek z furażerek, czekały regulaminowe, dokuczliwe kary porządkowe.

Kiedy przyszło jednak do składania przysięgi - byliśmy stanowczy i jednomyślni, jak jeden mąż kategorycznie odmówiliśmy. Nasi politrucy podjęli karkołomną próbę przekonania nas. Przyjęty przez nich sposób perswazji był następujący:

Oni: Każdy żołnierz idący na front musi złożyć przysięgę. Takie jest wojskowe prawo.

My: Przysięgę już składaliśmy jako żołnierze Armii Krajowej. Jesteśmy Polakami. I przysięgę składamy polskim władzom.

Oni: To dobrze, że jesteście Polakami. W Związku Sowieckim żyje wiele narodów. Jest ich ponad 100. Nawet murzyni mieszkają w ZSRS.( np. Paul Robson - Słynny amerykański śpiewak, poprosił o azyl w Sowietach).

My: Jesteśmy polskimi obywatelami i nigdy nie byliśmy obywatelami innego kraju, Związku Sowieckiego też nie. Nie możemy, więc składać przysięgi sowieckiej.

Oni: Nie macie racji. Nasza Konstytucja zapewnia automatyczne nabycie praw obywateskich po trzyletnim pobycie w ZSRR.

          My: Republikę Socjalistyczną Litwy proklamowano w czerwcu 1940 r. Niemcy po roku napadli na Was, dopiero w lipcu 1944 r. ponownie wróciliście na Litwę. Gdzież są te 3 lata Waszej władzy

Oni: A Warszawa - to polskie miasto?

My: Oczywiście, to nasza stolica.

          Oni: Widzicie tam są teraz Niemcy. Podobnie było z Wilnem i innymi okupowanymi terenami przez Niemców. A więc od czerwca 1940 r. mieszkacie w sowieckiej republice i upłynął już trzyletni okres władzy sowieckiej, mimo niemieckiej okupacji Wilna. Przecież okupowana Warszawa jest nadal polskim miastem.

Na takie diktum nie można było dalej pertraktować w sprawie naszego obywatelstwa. Każdy jednak zdawał sprawę, że złożenie przysięgi byłoby wyrażeniem zgody za uznaniem nas jako obywateli Kraju Rad. Nikt też nie złożył sowieckiej przysięgi.

Mimo konsternacji naszych przełożonych wobec naszej postawy - nie nastąpiły drastyczniejsze represje. Przerwano dalsze szkolenie, głównie ostre strzelanie. Jakiś czas zatrudniano nas przy różnych pracach, np. noszenie cegieł (kilka kilometrów), ze zbombardowanych domów w centrum miasta; przerzucanie hałd węgla w porcie rzecznym, celem zapobieżenia samo zapłonowi; różne prace remontowe na terenie koszar. Po śniadaniu, na zbiórce plutonów i kompanii, poszukiwano różnych specjalistów: murarzy, ślusarzy, blacharzy, szewców itd., Których kierowano do różnych doraźnych prac w jednostce, jak i poza nią. Takie wyjścia na ,,robotę ",szczególnie poza koszary, dawały dużo różnych sposobności do dodatkowego
dokarmienia się, np. często ,,pracodawca" częstował ziemniakami, ogórkami; czasem coś można było zahandlować z miejscową ludnością; zdarzało się ewentualnie ukraść jakieś jarzyny z ogródków itp., Dlatego każdy starał się zgłosić przy poszukiwaniu ,, fachowców ". Pewnego razu szukano murarzy, mój kolego namówił abyśmy się zgłosili. Oddelegowano nas do murowania kominów przy kuchni w ,, białych koszarach". Większość zgłoszonych ,, murarzy " miała takie same pojęcie o murowaniu, jak ja.
Rezultat naszej dziennej pracy - wysoki komin kuchenny runął zaraz po naszym odejściu. Na szczęście, nie spowodował innych szkód.

W ogólnym chaosie organizacyjnym wykonywanych przez nas prac, nie ustalono winnych tego incydentu.

powrót do : str. głównej  | spisu treści witryny  | spisu treści ,,Karty...'' |do góry