powrót do : str.głównej  |  spisu treści witryny  |  spisu treści ,,Karty...''

Janusz Hrybacz - Zawisza
Karta dziejów wileńskiej i nowogródzkiej
Armii Krajowej



Rozbrojenie - Miedniki

Poniedziałek 17 lipca l944 r. można przyjąć jako punkt zwrotny w dziejach wileńskiego AK. Komendant Okręgu gen. ,,Wilk" (płk. Aleksander Krzyżanowski) został zaproszony do d-cy 3 Frontu Białoruskiego gen. Czerniachowskiego do Wilna, przy ul. Kościuszki l6, celem sfinalizowania polsko-sowieckiej umowy wojskowej. Dowódcy brygad mieli się stawić na odprawę z dowództwem sowieckim w Boguszach. Wieczorem do Komendy Okręgu dotarła wiadomość o aresztowaniu i rozbrojeniu wezwanych polskich oficerów.

W Komendzie pozostało niewielu oficerów, najstarszy stopniem i wiekiem był ppłk Izydor Blumski, ps. Strychański, który objął dowództwo. Z naszej radiostacji nadano depeszę o nowo zaistniałej sytuacji. A jeszcze wczoraj, tj. 16.07 depeszowaliśmy: ,,Polskość miasta bije w oczy. Pełno naszych żołnierzy. Szpitale przepełnione, wszystkie w polskich rękach. W fabrykach i warsztatach tworzą się komitety i zarządy polskie. Władze administracyjne ujawnią się w najbliższym czasie." O zmroku wyszedł do nas ppłk Blumski podając swoją decyzję: ,, Akcja ,,Burza" trwa. Będziemy przebijać się puszczą Rudnicką do Warszawy. Do ostatecznego wyjaśnienia naszej sytuacji między aliantami, nie należy wchodzić w działania bojowe z armią sowiecką. Ponieważ nasza sytuacja radykalnie się zmieniła, każdy żołnierz podejmuje samodzielną decyzję - czy pozostanie na rodzinnych terenach, wyczekując dalszego rozwoju wydarzeń, czy pośpieszy ku Warszawie." Oświadczenie to wywołało wiele różnych reakcji. Jedni, szczególnie miejscowi chłopi zadecydowali o pozostaniu, drudzy bardziej zdeterminowani postanowili przebijać się do Warszawy. Zdarzył się jednak i inny odosobniony przypadek : jeden z miejscowych podoficerów wyciągnął pistolet rozpaczliwie wołając: ,, To zdrada ! Nie możecie tu nas zostawić! Jesteśmy wojskiem, dowódcy odpowiadają za los swoich żołnierzy." Z trudem kolegom udało się rozbroić desperata, aby nie użył swej broni. Z bratem Jerzym ps. ,,Mur" postanowiliśmy bez wahania dołączyć do grupy zmierzającej do Warszawy. W późnych godzinach wieczornych nastąpiły pożegnania, wymiana broni. Mój brat dostał, od kogoś wracającego do domu, sowiecką ,,dziesiątkę" (karabin samopowtarzalny, 10-cio strzałowy Siemionowa -Tokariewa) oraz sporo granatów, zarówno ,,trzonkowych" jak i ,,jajkowych". Ja swego Mauzera nie zamieniałem. W nocy ruszyliśmy do puszczy Rudnickiej. Nasza kolumna składała się z pieszych, konnych i wozów chłopskich, stanowiących nasze tabory. Jeszcze nocą osiągnęliśmy skraj puszczy. W pewnym momencie marszu poczuliśmy odrażającą, słodkawą woń rozkładającego się ciała. Nikt jednak nie próbował dociec - co to było.

W dzień tempo naszego marszu spadło, musieliśmy być ostrożniejsi, co chwila przelatywał niziutko ,,kukuruźnik"(samolot Po-2), z czerwonymi gwiazdami; gdzieś wdali słychać było pomruk czołgowych silników. Od paru dni odpowiednie oddziały sowieckie miały nas ,,na oku". Z wyżywieniem było bardzo źle, pod wieczór dostaliśmy pierwszy wspólny posiłek - po menażce zupy, z zabitej krowy, bez ziemniaków, kaszy, soli i jakichkolwiek przypraw.

Mimo odczuwanego głodu danie to spożywaliśmy niezbyt ochoczo, jedynie kawałki mięsa były jako tako jadalne, sama zupa, a właściwie tłusta, bez smaku woda, była okropna. Każdy jednak wypił swoją porcję. Dalszy nocny marsz był kluczeniem po leśnych wertepach. Byłem kompletnie wyczerpany, dokuczał głód, brak snu i owrzodzenia, szczególnie duży czyrak na lewej nodze. Z zazdrością spoglądałem na nielicznych konnych przejeżdżających obok. Pomyślałem o moich koniach z plutonu kawalerii OR KO jaką miałbym ulgę korzystając z usługi wierzchowca.

Nad ranem 19 lipca, rozdzielono resztki zapasów żywnościowych - chleb i słoninę, gdy nagle padło kilka strzałów i w ostatniej chwili, części naszej grupy udało się wymknąć otaczającym nas żołnierzom sowieckim. Gdzieś na czole kolumny, dosłownie z ich rąk wymknął się na koniu - inspektor, a ostatnio d-ca 3.Zgrupowania mjr ,,Jarema" (Czesław Dębicki). Jego potężna postać tylko mignęła wśród drzew. Teraz zostało nas zaledwie kilku. Trzymaliśmy się z bratem razem, nie odstępując od siebie na krok. Byliśmy zupełnie zdezorientowani, w jakim kierunku mamy podążać. Nie mieliśmy żadnego planu działania, brnęliśmy przez leśne chaszcze zupełnie na oślep. Około południa usłyszeliśmy krótkie serie ,,pepeszy" i gromkie okrzyki: ,,Zdawajtieś! Wy okrużenny" (poddajcie się - jesteście okrążeni). Apatycznie wyszedłem na leśną drogę. Z dala zobaczyłem żołnierza - pogranicznika w ciemno-zielonej czapce. Machinalnie wyciągnąłem zamek mego Mauzera i wyrzuciłem go w krzaki. Za mną, mój brat szamotał się z magazynkiem swojej ,,dziesiątki". Na polanie było już kilku obcych żołnierzy, którzy odbierali naszym chłopcom broń. Jeden z nich, zabierając mój karabin, zapytał: ,,Czto, ty aficer?'' Zdziwiło mnie to pytanie, byłem drobnym chłopakiem, bez nakrycia głowy, hełm mój porzuciłem wcześniej, a moja wojskowa czapka została w motocyklu. Zaś moje ,, szczenięce lata" nie predysponowały do tej rangi. Odpowiedziałem, nieco wylękniony: ,,Nie". On wskazując na proporczyki naszyte na moim płaszczu kontynuował: ,, A eto czto ?" Odpowiedziałem: ,,13 pułk ułanów". Wkrótce z małych grupek naszych chłopców, wyprowadzanych z lasu, zebrała się kilkudziesięcioosobowa gromada. Pod konwojem przeprowadzono nas do wsi Rudniki.

Poza wsią, opodal wiejskiego cmentarza, przy stawku i ciekawej dzwonnicy wystawionej ku pamięci polskich powstańców z 1863 r. - założono nam prowizoryczny obóz. Patrząc nań pomyślałem: czy my znowu podzielimy losy naszych pradziadów? Gdzie tym razem Moskwa nas wywiezie? Wieczorem dostaliśmy smaczną zupę z kuchni polowej, stojącej obok jednostki sowieckiej. Kucharz, mówiący po polsku, pocieszał nas - nie bójcie się, jeszcze zrobią z was porządne wojsko i będziecie z nami bić faszystów. W podobny sposób uspakajał nas przybyły starszy stopniem oficer NKWD.

Sposób traktowania był dobry, chociaż byliśmy dobrze pilnowani. Spaliśmy na gołej ziemi, otoczeni strażą z bronią gotową do strzału, z ustawionym odpowiednio ckm-em.

Rano 20 lipca, skoro świt rozpoczęliśmy swój marsz do punktu zbornego w starym zamku królewskim w Miednikach. Był upalny dzień. Przechodziliśmy obok pól pełnych dojrzałego zboża. Rwaliśmy kłosy, rozcieraliśmy je w dłoniach, a uzyskane w ten sposób ziarno jedliśmy. Rano nie dostaliśmy jedzenia. Na szosie dołączano do nas inne grupyrozbrojonych naszych chłopców, kolumna stale rosła. Co kilka kilometrów robiono nam odpoczynek, najczęściej nad rzeczką lub stawem, umożliwiając nam ugaszenie pragnienia,jak i odświeżenia.się. Po drodze spotykaliśmy miejscowych cywilów eskortowanych przez uzbrojone patrole czerwono-armiejców, z charakterystycznymi ,,sztykami" (bagnetami) na karabinach. W ten sposób odbywał się pobór rekrutów. Z bratem trzymaliśmy się ramię przy ramieniu. Rozważaliśmy nasze położenie i w końcu on przekonał mnie o konieczności ucieczki. Przechodząc przez wieś Pawłowo postanowiliśmy właśnie zrobić to tutaj, bo znał on okolice tego regionu. Przy pierwszej nadarzającej się okazji brat dał nura w boczną uliczkę. Ja przez chwilę zawahałem się i wtedy kolumna zatrzymała się, konwojenci uformowali czworobok, mający baczność na każdy niewłaściwy nasz ruch. Moja nieśmiała próba uskoczenia w bok wywołała natychmiastową reakcję konwojenta, warknął: ,, A ty kuda! Budu strelat' "( A ty gdzie, będę strzelał). Po krótkim odpoczynku, szukałem w zaroślach przy stawie, miejsca do ukrycia się, ale na taki pomysł, wpadli wcześniej już inni i szeptem odganialiby nie zwracać uwagi strażników. Wreszcie pada komenda: ,, W kołonnu stanawiś! '' (Stawać do kolumny). Zrezygnowany wypełniłem rozkaz. Odchodzimy, tym razem konny konwojent przejeżdżając wokół zarośli przy stawie oddał kilka serii z automatu. Nie widzieliśmy, aby wynikł z tego jakiś rezultat,z pewnością nic się nie stało ukrytym tam chłopcom.

Pod wieczór przekroczyliśmy bramę starożytnego zamku w Miednikach, z którego pozostały wysokie mury, bez budowli, nie licząc współczesnych baraków na środku placu, gdzie mieściło się ambulatorium, szpitalik i dowództwo. Już przy bramie spotkałem wielu znajomych. Przydzielono mnie do13-tej grupy, ale później przeniosłem się do l-szej, gdzie był: Tosiek, Dan i inni koledzy. Kiedy po wielu latach , w 1980 r. odwiedzając Miedniki, z moim litewskim przyjacielem, podałem liczbę około 5 - 6 tys. internowanych, nie mógł uwierzyć, aby można by ją na tej przestrzeni pomieścić. Faktycznie było bardzo ciasno. Spaliśmy obok siebie, jak śledzie w beczce. Nie nadążano z kopaniem latryn.

Zaraz po rozlokowaniu się udałem do ambulatorium. Rana wyglądała groźnie, nie chciała się goić, powstało tzw. ,,dzikie mięso''. Sanitariusz zapytał: ,,Czy to postrzał?" Nie, to tylko wrzód. Otrzymałem pierwszy normalny opatrunek. Byliśmy okropnie zawszawieni. Próby odwszawienia partiami po 200-300 osób w polowej ,,woszoprutce", mało co dawało, po powrocie do obozu, gdzie każdy z nas, na zawołanie mógł ze swej odzieży, wyciągnąć małe żyjątko - wesz.

Dnia 23 lipca w niedzielę, za zgodą sowieckiego komendanta obozu, przyniesiono z miejscowego, drewnianego kościółka św. Kazimierza - naczynia i szaty liturgiczne. Był piękny dzień Błękit lipcowego nieba usłany białymi cumulusami, a w dole, otoczeni wiekowymi ruinami murów miednickiego zamku, klęczeli, stłoczeni żołnierze. Odprawiała się ich ostatnia msz św. przed opuszczeniem ziemi rodzinnej. We mszy uczestniczyli wszyscy jak jeden mąż. Była to podniosła i wzruszająca chwila nawet dla ludzi o twardych i nieczułych sercach, którzy być może od dawna nie uczestniczyli w praktykach religijnych. W niejednym oku zabłysła łza. Po mszy kapelan udzielił powszechnego absolutorium ,, in articulo mortis"(wyspowiadanie tej wielotysięcznej masy żołnierskiej było fizyczną niemożliwością). Nie zdawałem wtedy sprawy, że następnej mszy św., w podobnym towarzystwie, wysłucham dopiero 13 stycznia 1946 r. w Białej Podlasce, po powrocie z wygnania.

W następnym tygodniu - 25 lipca, do Miednik przyjechali wojskowym Willisem: mjr Soroka, jakiś porucznik (niektórzy mówili, że mógł to być - Jerzy Putrament, inni zapewniali, że był to Anatol Mikułko - obaj znani z przekonań komunistycznych) i kapral - kierowca, z armii gen. Berlinga. Wywołało to zrozumiałe poruszenie. Mjr Soroka, ze sterty kamieni, przy bramie, wygłosił krótkie przemówienie apelując o dobrowolne zaciągnięcie się do armii Berlinga, walczącej u boku zwycięskiej Armii Czerwonej. Niestety na zadawane pytania dotyczące spraw polskich, nie potrafił niczego konkretnego odpowiedzieć. Wprawdzie mówił: istnieje już Rząd polski, ale poza nazwiskiem gen. Berlinga, nikogo nie umiał wymienić.

[Obóz internowania rozbrojonych żołnierzy AK w Miednikach]
Obóz internowania rozbrojonych żołnierzy AK w Miednikach. Widoczne baraki - stajnie, w których mieściła się tyko część żołnierzy, reszta biwakowała ,,pod chmurką''.
Fot. Stanisław Białożyt

W między czasie ustawiono kilka stolików, przy których młode dziewczęta, w mundurach, najczęściej młodszych lejtenantów, rozpoczęły zapisywanie ochotników. Jak zawsze, w takiej masie, znalazło się około 300 chętnych , których wyprowadzono poza mury naszego odosobnienia.

Nazajutrz mjr Soroka próbował jeszcze raz agitować i przekonywać, że nie ma dla nas innej rozsądnej drogi wyjścia. Jego niepoprawna polszczyzna, a raczej trochę polonizowany rosyjski, nie budził zaufania i wywoływał śmiech. Żądano powrotu naszego gen. Wilka. ,, Jesteśmy żołnierzami Armii Krajowej, mamy swoje dowództwo i Rząd Polski w Londynie. Chcemy walczyć z Niemcami tak, jak to robiliśmy dotychczas! '' Zdenerwowany agitator, skwitował lapidarnie: ,,Nie chatitie w armiu Bierlinga, to budietie kamieni woracziwat' "(Nie chcecie do armii Berlinga, to będziecie kamienie przewracać). I tak cała propagandowa akcja dobrowolnego przejścia żołnierzy AK do armii gen.. Berlinga nie wypaliła. Nawet ochotnicy, z poprzedniego dnia zostali doprowadzeni z powrotem, tyle że w mniejszej ilości, część z nich uciekła.

Któregoś dnia wołają mnie koledzy, abym włączył się do grupy ,,beczkowozów". Codziennie kilka razy wyjeżdżał wóz z kilkoma beczkami po wodę, czerpaną ze studni poza obozem. Wóz był ciągniony przez grupę l2 -15 żołnierzy.

Okazało się, poza murami oczekiwała mnie moja Mama. Dogadała się ona z konwojującymi żołnierzami, iż nie zwrócą oni uwagi, na moje pozostanie. Mama miała przygotowane cywilne ubranie, samogon i pieniądze dla konwojentów.

Spotkanie było bardzo radosne. Nie podzielałem obaw Mamy i nie zgodziłem się na powrót do domu, argumentując: ,, Nic nie może spotkać nas złego. Jest nas zbyt dużo, nasze władze nie pozwolą, aby stała się nam krzywda. Na pewno zostaniemy wcieleni do prawdziwego wojska polskiego". Taka powszechnie panowała opinia w całym naszym obozie, a chyba i ogólnie, bo zdarzały się wypadki, kiedy młodzi Polacy, chcąc uniknąć poboru do sowieckiej armii przychodzili dobrowolnie do naszego obozu. Biedna Mama, mimo łez i próśb, podobnie jak było podczas mego wyjścia do partyzantki, postanowienia mego nie zmieniła. Ostatnie uściski, pocałunki i błogosławieństwa i wróciłem do obozu. Od Mamy zabrałem tylko swój dowód tożsamości, który mógłby się przydać w przypadku zmiany mego zdania, np. w czasie ucieczki.

Upały, wszawica, brak podstawowych warunków sanitarnych, spowodował pierwsze przypadki tyfusu. Sytuacja wymagała jak najszybszego rozwiązania. Chorych izolowano i wywożono z obozu.

W piątek 28 lipca, poddano nas grupami, bardzo ścisłej osobistej rewizji. Zabierano właściwie wszystko, nawet zegarki, a szczególnie wszelkie dokumenty, papiery. Poza metalową puszką od niemieckiej maski gazowej, która służyła mnie, jako menażka, nie miałem żadnego dobytku. Dowód tożsamości, przyniesiony przez Mamę, ukryłem pod darnią. Przy rewizji miałem ze sobą nowennę do Najświętszego Serca Jezusa i mały obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, otrzymany jeszcze w oddziale ,,Groma"(OR KO) od Ojca, naszą pocztą polową. Te jedyne ,, papiery'', jakie posiadałem, bez oporu, sam złożyłem na stercie rekwirowanych rzeczy. I wtedy młody żołnierz, o skośnych oczach Azjaty, zapytał dyskretnie: ,,A eto k moleniu?''(A to do modlitwy). ,,Tak" -odpowiedziałem. On rozejrzał się czy nikt nie patrzy na nas i wyszeptał: ,,Sprjacz '' (schowaj). Byłem oszołomiony skwapliwie zabrałem te moje jedyne pamiątki z domu. Nie wiedziałem jak ważną rolę w moim życiu odegra ten mały obrazek Matki Boskiej.

W sobotę 29 lipca, nastąpił wymarsz do stacji Kiena - do wagonów. Przemarsz odbywał się w zwartym szyku, z pieśnią na ustach, pod silnym konwojem straży granicznej. Naszych oficerów i podoficerów odseparowano od nas i odrębnym transportem odesłano, jak później dowiedzieliśmy się do Riazania. Nasz przemarsz przez osiedla i wioski wywołał ogromne poruszenie. Nigdy nie zapomnę widoku bezradnych konwojentów, bezskutecznie spychających bagnetami, w pochwach, nasadzonych na ,,dziesiątki" - tłum napierających kobiet żegnających nas ze łzami. Być może wśród nich były i matki, siostry naszych chłopców. Te biedne, nieraz zapłakane kobiety. wynosiły z domów, to co miały pod ręką chleb, mleko, jabłka, ale chyba najważniejsze swoje serca i uczucia jedności z nami. Były to przejmujące sceny, świadczące o naszej jedności narodowej, szczególnie w trudnych i ciężkich chwilach naszej historii. Nawet, nasi wrogo nastawieni konwojenci musieli doznać pewnego wstrząsu psychicznego, okazując swoją bezradność wobec takiej postawy bezbronnego tłumu. Na małej stacyjce - Kiena - załadowano nas do towarowych wagonów, po 90 osób do cztero-osiowych, po 45 osób do dwu-osiowych. Ciasnota była ogromna. Wagony bez żadnego wyposażenia, zadrutowane od zewnątrz i strzeżone przez uzbrojonych konwojentów (sowieckiej straży granicznej).

W nocy z 29/30 lipca transport ruszył na wschód poprzez Mołodeczno. Podobno były próby ucieczki, nikt jednak nie wiedział wtedy, z jakim skutkiem.

Dnia 3l lipca przekroczyliśmy dawną granicę polsko-sowiecką w Olechnowiczach, a 1 sierpnia przejechaliśmy Mińsk i Borysów. Zaczęła się prawdziwa gehenna. Upał był okropny. Dostawaliśmy tylko suchy prowiant, tj. suchary, czasami chleb, rybę wędzoną i ani kropli wody lub innych płynów. Nasz transport z trudem przeciskał się w głąb Kraju Rad ,, pod prąd " licznym eszelonom zmierzającym na zachód, na front. Pociągi te miały zrozumiały priorytet, a więc ciągle wyczekiwaliśmy na wolny przejazd. W czasie postoju wołaliśmy o wodę. Po wkroczeniu na tereny Związku Sowieckiego ludność doświadczona strasznymi przejściami wojennymi, nie reagowała na nasze prośby. Tym bardziej mieliśmy strażników w zielonych czapkach pograniczników, będących w gestii NKWD, stanowiących wystarczający argument wstrzemięźliwości, czy braku współczucia miejscowej ludności. Zdarzył się nawet przypadek, chyba w Orszy, kiedy gromadka wyrostków znajdujących się na stacji, obrzuciła nasze wagony kamieniami, z okrzykami : ,,Prokljatyje frycy !" (Przeklęci fryce). Prawdopodobnie wzięli nas za niemieckich jeńców, do których każdy obywatel sowiecki pałał wówczas nieopisaną nienawiścią, wynikającą, nie tylko z intensywnej propagandy, ale i ogromu krzywd wyrządzonych przez Niemców.

Dnia 3 sierpnia dotarliśmy do Smoleńska. Zaczął padać zbawczy deszcz, do wszelkich posiadanych naczyń - łapano ściekającą deszczówkę. Nareszcie mogliśmy zaspokoić nasze pragnienie. Większość z nas była w stanie psychicznej depresji. Stan ten wynikał z naszego beznadziejnego położenia, pogłębiał go również przerażający krajobraz całkowitego zniszczenia kraju, przez który snuł się nasz transport. Smoleńsk utkwił mnie w pamięci jako olbrzymi, potwornie okaleczały jar ruin i pogorzelisk, w którym gdzie niegdzie próbowali zagnieździć się ludzie, a właściwie ich nędzne cienie. Obraz ten do dziś tkwi w mojej pamięci jako memento przeciw wojnie, jako dosadna wizja ludzkiej nienawiści i barbarzyństwa.

[nowenna i Matka Boska]

[ryngraf -awers][ryngraf -rewers]
Pozwolę na krótki opis moich religijnych pamiątek :
1. Nowenna do Serca Jezusowego, wydana 06.02.1940 w Wilnie, imprimatur biskupa Michalkiewicza, który bierzmował mnie w 1935 r. w kościele św. Michała w Wilnie. Nowenna służyła mnie jako książeczka do nabożeństwa. Stale nosiłem ją przy sobie, razem z obrazkiem M.B. - stąd silne zużycie

2. Obrazek Matki Boskiej Częstochowskie - otrzymałem go od ojca, naszą pocztą
polową AK w Dziewieniszkach. Na odwrocie jest znana powszechnie modlitwa błagalna o zawierzenie Jej opiece. Jak już opisałem we wspomnieniach - odegrał on znaczną rolę w czasie najtrudniejszych momentów mego życia w Rosji.
3,4. Ryngraf wykonany przez Henryka Sawalę (H.S.) dla ,, Zawiszy ,,(Janusz Hrybacz) - już w lasach podmoskiewskich

Mimo ogólnej apatii większości naszych żołnierzy, z zapartym tchem śledzono kierunek naszej podróży. Kiedy 4 sierpnia, osiągnęliśmy Wiaźmę i tam się zmienił nasz kurs ze wschodniego na południowo-wschodni, wstąpiła w nas otucha - ,,Jedziemy na południe, a więc jeszcze nic straconego!''- Pocieszano się.

,,Przekażą nas zachodnim aliantom, będziemy znowu żołnierzami. Pójdziemy na bój za wolność naszej umęczonej Ojczyzny". Jednak dotychczasowe traktowanie - nie wróżyło nic dobrego. Byliśmy dotychczas traktowani jak jeńcy wojenni. Tylko jeden raz dziennie transport nasz zatrzymywał się w otwartym, niezabudowanym polu, celem wypuszczenia nas z wagonów do załatwienia potrzeb fizjologicznych. Z obu stron szpaler konwojentów, z bronią skierowaną ku nam gotową do otwarcia ognia na ewentualną próbę ucieczki. Z drugiej strony, musiał to być arcyzabawny widok, bo każdy z nas wypinał swój nagi pośladek na skierowane złowrogo lufy ,, pepesz" naszych strażników. W czasie jednego z ostatnich tego rodzaju rytuału, odkryliśmy wodę w rowach przy torach. Błyskawiczny skok do wagonu, po różne posiadane naczynia. Ja zdążyłem zabrać swoją menażkę( puszka po niemieckiej masce gazowej).Niestety w wodzie tej były kijanki i zielone glony. Po odcedzeniu przez brudny bandaż, łapczywie gasiliśmy pragnienie, po słonych śledziach, które stanowiły nasz ostatni posiłek. Na skutki, długo nie czekałem, po przybyciu zachorowałem na krwawą dyzenterię.

Dnia 5 sierpnia, w nocy pociąg zatrzymał się w Kałudze. Rano ku naszemu zdziwieniu usłyszeliśmy dźwięki wojskowej orkiestry, grano marsze wojskowe i krakowiaka. Wagony otwierają się. Pada komenda opuszczenia wagonów. Na peron wywala się kilkutysięczna masa naszej braci. Jesteśmy oszołomieni i tą orkiestrą i zmianą podejścia naszych ,,sojuszników". Padają dalsze rosyjskie komendy. ,,Strojsia". Przybyli na stację oficerowie i podoficerowie sowieccy formują nas w pododdziały - tak jak jechaliśmy w wagonach. Nie bardzo rozumiemy podawanych komend i nagłej odmiany naszego losu. Denerwuje to naszych nowych przełożonych, dlaczego nie reagujemy na ich komendy: ,,Smirno!", ,,Szagom marsz!'', Dzierży nożku!'' i inne, poraz pierwszy przez nas słyszane (Baczność, Naprzód marsz, Trzymaj krok). Niektórzy z nich próbują łagodnie strofować: ,, Czto wy za bojcy?'' Z naszej strony padają słowa wyjaśnienia: Byliśmy cały czas traktowani nie jak żołnierze, a jak jeńcy.

W końcu potworzyły się małe kolumny i w takt orkiestry przemaszerowaliśmy przed grupą oficerów, na czele z płk. Jermołowem, który salutując przechodzące oddziały taksował nas swym okiem frontowego dowódcy. Maszerując z orkiestrą przez miasto, zrozumieliśmy zaszłą zmianę - przekazania nas jakiejś jednostce wojskowej. Najważniejsze nie groziła nam eskorta z bronią gotową do śmiercionośnego strzału.

Następuje nowy etap w naszym życiu, jak później nas pouczono, na pogadankach wychowania politycznego (,, politzaniatja'') - zostaliśmy zmobilizowani przez ,, Wojenkamat Miedniki " (odpowiednik naszego RKU - Rej. Komenda Uzupełnień) do Czerwonej Armii. Uznano nas za obywateli Związku Sowieckiego, których obowiązkiem jest obrona napadniętego przez Niemców wielkiego Kraju Rad.

[naciśnij, by powiększyć]
(naciśnij na mapę, by powiększyć)
powrót do : str.głównej  |  spisu treści witryny  |  spisu treści ,,Karty...''  | do góry