Podziemne Wydawnictwo ,,Kwadrat" - ,,Solidarność" Toruń
Serwis Internetowy Solidarności 

powrót do str. gł.na dół

Zdzisław Dumowski

JEDNA NOC

Dedykuję
ludziom pierwszej ,,Solidarności''

Sierpc 2003

Prawa autorskie : Zdzisław Dumowski

Projekt okładki: Bogumiła Dumowska

Układ graficzny: Grzegorz Narodzonek

ISBN 83-918299-0-1

Towarzystwo Edukacyjne ,,Być w Europie''

Wydanie I

Skład komputerowy: Grzegorz Narodzonek

Druk i oprawa: Mirosław Nawrocki

Spis treści

Cztery - osiem ........................... 9
Jedna noc ................................. 51
Szachmaty ............................... 69


OD AUTORA

W okresie pierwszej ,,Solidarności'' pracowałem w redakcji biuletynu związkowego ,,Wolne Słowo'' w Toruniu. Nie była to zwykła praca dziennikarska, ale też biuletyn Zarządu Regionu NSZZ ,,Solidarność'' nie był zwykłym, związkowym biuletynem informacyjnym. Należałem do grupy osób, która dla ówczesnego Torunia, w obszarze naszych pragnień niepodległościowych, odgrywała rolę dużo poważniejszą niż wynikało to z umowy o pracę.

Latem 1988 roku z inspiracji Andrzeja Zybertowicza, obecnego profesora socjologii UMK, napisałem opowiadanie o tych niedawnych czasach pt. ,,Cztery - osiem''. Miałem przy tym zapewnienie, że zostanie ono wydrukowane w ,,Miesięczniku Literackim'', kierowanym wówczas przez Włodzimierza Sokorskiego. W rok potem umowa została zrealizowana. W tym samym czasie napisałem jeszcze dwa opowiadania z myślą o ,,Miesięczniku'', ale kontakt z redaktorem działu literackiego, Zygmuntem Trziszką, urwał się. W roku 1990 włączyłem się do lokalnej polityki w Sierpcu i nie zajmowałem się pisaniem opowiadań.

W chwili obecnej, gdy z ,,Solidarności'' został tylko związek zawodowy, uznałem, że nadeszła właściwa pora, aby zamknąć okres sprzed dwudziestu lat. Ponowna lektura moich opowiadań uświadomiła mi, że stały się one w sposób dla mnie nieoczekiwany nie tylko zapisem indywidualnych emocji i doświadczeń związanych z moją pracą dziennikarską w Związku, internowaniem, a następnie próbą układania życia po wyjściu z ,,internatu'', ale że stały się jednocześnie literackim zapisem czasów, które dla jednych brązowieją, a inni starają się je bagatelizować. Mam nadzieję, że dla młodego czytelnika moje opowiadania będą miały przede wszystkim wartość poznawczą, natomiast osobom mojego pokolenia pozwolą nie tylko na powrót do czasów młodości, ale też na refleksję - gdzie my sami się teraz znajdujemy w wolnej Polsce AD 2003.

do góry

Cztery - osiem

Było tak:

Wizg opon, trzask drzwiczek, schody, drzwi, Eblowa, mieszka?, mieszka, jest?, nie ma, gdzie?, tu, aha!, my?, koledzy. Jeszcze wpadniemy...

W tym momencie byłem niedaleko. W to sennie nasłonecznione przedpołudnie wracałem z zakupami Nadrzeczną, ciesząc się rześkim powietrzem października i załamującą się już nieco zielenią drzew. Oddychałem śmiało i pogodnie pełen podziwu dla piękna świata.

W domu zlekceważyłem wieść gospodyni o kolegach, którzy szukali mnie o tak dziwnej porze. W olbrzymiej zaniedbanej kuchni nastawiłem sobie wodę na herbatę w obrośniętym kamieniem, obtłuczonym czajniku. Przemykałem właśnie z zaparzoną herbatą do pokoju, kiedy zadzwonili.

Otwieram jedną ręką drzwi wejściowe z łańcuchów i rygli, z kryształowych czeluści swego pokoju wygląda frau Hedwig, otwieram te drzwi i - tak, są koledzy.

Rudowąsy miga mi legitymacją trzymaną w lewej, a prawą ma w odwodzie.

Śmiejecie się? A jest to bardzo męskie widowisko, godne uwiecznienia przez najlepsze pióro.

Należy też powiedzieć słowo o ubezpieczeniu, czyli stojącym na schodach spoconym otylcu, czarniawym, drobnokostnym gadule i Heniu, który jako kierowca nudziłby się w wozie, więc został włączony do akcji.

Drzwi już nie można zamknąć, gdyż według instrukcji Rudy wsunął stopę do środka. Wlali się do przedpokoju. Frau Hedwig Ebel rozwiała się za białą firanką. Z przedpokoju przelali się do pokoju. A mnie zapytano o dowód. Mój dowód jest za bardzo ostemplowany i pokazywanie go raczej zwiększa kłopoty.

Szukam tego dowodu, nic nie mówię, bo się zląkłem. Wrażenie duże, ani słowa. Jestem w mocy smoka, który nigdy nie śpi. Nie ma co ukrywać: ścisnęło mnie, mróz się rozszedł po kościach. Pokazuję dowód, czepiają się, że nie pracuję. (,,Niedobrze, panie Stefanie. Jak to, nie chcą przyjąć?'').

Smok trzygłowy obmacuje zawartość szafy i szuflad. Ostrzyżony Henio - leniwy ogon bestii bije ospale po książkach leżących pod ścianą w nieporządnych stosach.

- Proszę, niech sobie nie przeszkadza, niech pan pije herbatę - mówi uprzejmie Rudy.

Kolaps psychiczny pogłębia się. Oczywiście, nie sięgam po szklankę z herbatą, bo czynność ta w tamtym momencie jest niewykonalna. Oddycham bardzo oszczędnie. Organizm pod wpływem stresu reorganizuje się, zaciskają się powrozy na ujściach. Tylko aby żyć.

Dobierają się do magnetofonu.

- Co to?

- Cohen - chrypię.

- Co pan? Pewnie msza przed stocznią.

Wzruszam ramionami. Zostawiają magnetofon. Mówią coś, nawijają, lecą motki lepkich słów. Odzywałem się. Niedobrze, bo porwie mnie rzeka, utonę.

Listy przeglądał czarniawy gaduła, którego już wcześniej poznałem. (,,Za granicą byłem. I co, pan myśli, że tam jest dobrze? Tam jest dobrze, ale wszystkim rządzi pieniądz. Za bardzo rządzi. A u nas tak nie jest. Dlatego wolę u nas''). Starałem się nie oponować, żeby się nie obraził. Oni łatwo się obrażają i złośliwie wtrącają do lochu na dłużej niż wypada.

- Pan zna angielski - ni spytał, ni stwierdził.

Trzymał w ręku karteluszek zapisany starannym ręcznym pismem.

- To po francusku - przełknąłem kluchę w gardle.

Było w mieszkaniu kilka słabych punktów, ale najbardziej zależało mi na drobiazgu, na tym, aby nie znaleźli pożyczonego ,,Roku 1984'' Orwella, którego jeszcze nie tknąłem. Stosik papierków odkładanych na stolik rósł.

Moc wyciekała ze mnie. Nie patrzyłem na nich, wyczekując wewnętrznego sygnału, iż rozsypanka, w jaką popadłem, została zatrzymana i zacznę się dźwigać.

Powiedziałem:

- Pan mówił o swym pobycie na Zachodzie.

- Ja mówiłem? - zdziwił się Gaduła.

Spojrzałem z wysiłkiem w jego kierunku i przyłapałem na moment jego oczy. Kłamał. Oczywiście, kłamał. Nigdzie nie był.

- Widocznie pomyliłem pana z kimś innym.

Otylec wtrącił się, że wszyscy są tacy podobni. Zarechotali, bo im się to spodobało.

Gaduła wsunął ukradkiem francuski list do kieszeni, zamiast rzucić go na stosik. Ten złodziejski gest nie poruszył mnie. Rudy wyjął płachtę papieru z teczki.

- Heniu, dałem ci kalkę.

Mówię wam, takie pajacowanie, ichni szpan. Henio nosi za nimi złożoną zapewne we czworo kalkę ołówkową, której nie będzie mógł znaleźć.

- Może pan ma kalkę.

- Nie mam.

- Pan nie ma, ale Heniu ma. Znajdź, Heniu.

Heniu znajduje kalkę w kieszeni i kalka wędruje między zgiętą w połowie płachtę.

- Świadek, choroba - Rudy gryzie wąsa.

- Nie chciałem świadka - powiedziałem, ale Rudy nie zwrócił na mnie uwagi.

- Heniu może być za świadka.

- Co, Heniu, możesz, nie?

Za karbowanym szkłem drzwi zadrgał ptasi cień Eblowej.

Heniu dostąpił zaszczytu ostatecznej lustracji stosiku.

- Proszę tu podpisać. Zastrzeżeń, uwag pan nie zgłasza?

Zaś bym tam zgłaszał. Nie, skąd. Skoro Orwell ocalał, to żadnych pretensji. Ale przypominam sobie ten francuski list:

- Pan wziął jeden z listów do kieszeni.

Uśmiechnął się niewinnie ten uroczy, młody funkcjonariusz:

- No, chyba tak nie będzie, żeby pan mnie przeszukiwał?

To wiadomo. Milknę. Zdecydowali się oficjalnie zabrać trochę papierów i Rudy je wpisał. Jak zwykle w takich sytuacjach uczucie pewnej ulgi, że już, że się szczególnie nie wysilali, miesza się z przytłaczającą świadomością czekających udręczeń, ale jest w tym także ekscytujące ziarno nieznanego. Zgadując z zewnętrznych oznak, że wizyta kończy się i zmienimy lokal, należało się jakoś tak zachować, by zostawić żonie wiadomość, że to koledzy mnie zabrali. Liczyłem na to, że frau Hedwig zrozumiała, co się stało.

I skuty (o, czarowna rozkoszy bojowników o świat idealny), i skuty (nie szarp pan, bo się zacisną), i skuty (będzie dobrze, panie magistrze) po trzykroć, spadam w asyście schodami w dół.

Patrz, miasto, jak w czarnym szynelu, w nie dosznurowanych butach, z nie obwiązanym wokół szyi szalikiem, z czapką wystającą z kieszeni, prowadzą rycerza bez skazy.

Nadrzeczna tak samo senna jak przed godziną czy dwiema, ta sama zieleń, to samo niebo i słońce na nim. Spływa na mnie nieoczekiwanie łaska ukojenia. Chwalę się w myślach, że nie jadłem i nie piłem. Może nie będę musiał prosić o wyjście do kibla. A więc do wozu i dalejże w miasto.

Gmach komendy zacisznie ułożony naprzeciw komunalnego cmentarza. Znajomy parking, na którym stajemy. Stylowe, geometryczne ogrodzenie z żelaznych prętów, chodniczki, szkło, aluminium, w holu drewniana boazeria.

Idę krokiem, który liczy dwieście lat, buty się przekrzywiają na nogach, serce się z radości rozpływa. Spacerujący z giwerą po holu mundurowy patrzy przyzwalająco. Słowem: winda i na czwarte. W windzie mi się przypomniało, że nie zabrałem szczoteczki do zębów i czegoś do czytania. Z wnoszeniem do celi jest różnie, ale nieraz się jaki taki wódz zgodzi. Nie było czasu rozważać tego zagadnienia, bo już jesteśmy na korytarzu wiejącym nudą bieli sufitu i bladoniebieskich lamperii. Szarota urzędnicza przelatuje, choć co poniektórzy to jakby inwestygatorzy z dziada pradziada. Dziedzictwo wypisane na twarzach. Powtarzam sobie, żeby spokojnie. Najważniejsza jest zasada oszczędzania energii. Już bez łańcuchów siedzę w pokoiku. Aseptycznym, z szafami pancernymi w kątach, z biureczkami zestawionymi, z telefonikiem, z radyjkiem, z samotnym karteluszkiem czyściuteńkim spoczywającym na parapeciku.

Zaczyna się. Zabranie dowodu i oddanie dowodu, i ponowne zabranie, i: pan powie, a protokół?, nie ma, jeszcze nie wydrukowali, nie mam przyjemności, co nie mam przyjemności?, inaczej pogadamy.

Znacie ten młyn: jeden wlatuje nastroszony, drugi wylatuje zaaferowany, bo właśnie odebrał telefon, jeden miły, drugi groźny, wstawiają łby do pokoiku, popatrują na ciebie, zamykają drzwi, otwierają drzwi, potem wszystkich gdzieś wcina na chwilę, znów są, jest blankiet protokołu, piszemy, piszemy dane, odmawiam, co odmawiam?, wylatują, wlatują, będzie lepiej dla pana, to niepoważne, wylatują, frunie jeden i chce odciski palców, rozbieraj się pan, nie, co nie?

Wlatują. Wylecieli. Wlatują. Inaczej porozmawiamy. Wylecieli. Nie wracają. Z korytarza dochodzą odgłosy rozmów.

Siedziałem w nudnej, dającej po łbie ciszy pokoiku, piekły mnie oczy, co i raz któryś łeb wsadzi, spoglądnie, zatrzaśnie drzwi bez słowa. Patrzyłem przez okno na dalekie lasy otaczające ze wszech stron to miasto, na rewolucyjne kominy tak niedawno jeszcze anarchizujących fabryk ciasno obrośniętych blokowiskami. Zamknąłem powieki. Od stóp w górę szedł prąd najmniej dwustuletni, który nasze głowy rozpala i dłoniom każe się zaciskać na głowni sprawiedliwego miecza. Zanurzyłem się w rzece wielkiej jasności.

Idziemy zapyloną uliczką. Przed domami cuchną pomyje świeżo wylane przez gospodynie. Szara zieleń omdlewa. Pełno jej, pleni się w ogródkach, rozczapierza pod płotami. Niepokonana trawa i zwycięski mlecz. Gorąc przykrywa nas czapą.

Niosę wędkę na ryby.

A mama mówiła, po co tam idzieta? Nie chodźta nad tu rzyke. Takie małe. Ale tata powiedział, żeby iść.

- Niech idu, toć się jem nic nie stanie. Pójdu i przyjdu.

Po czym wrócił do krojenia. Mama z ciotką Ignaśką wyszły i patrzyły za nami, jak idziemy uliczką. Przysłaniały oczy od słońca, a mama mówiła:

- Ignasia, idź z niemi.

A nam serca zalałaby gorycz zawodu, gdyby się zgodziła. Widać to było w naszych twarzach, kiedy tak staliśmy przed nimi, jeszcze uwiązani. Nie opadły jeszcze pomosty, nie zazgrzytały łańcuchy kołowrotów.

- Niech idu - powiedziała ciotka. - Zaraz przyjdu.

I fosę pokryły dyle, a stopy nasze szybko odepchnęły miejsce, gdzie stały obie kobiety. Nie obejrzeliśmy się.

- Nie oglundaj się - powiedziałem do Jurka. - Bo nas zawołaju.

Odpychaliśmy gorączkowo gotującą się ziemię, aż osiągnęliśmy zakręt i dom przysłoniły nam krzaki agrestowe. Pępowina pękła.

Zbiegliśmy z lodowni na drugą stronę, na wymytą przez deszcze kamienistą drogę. Olszynową aleją mdlejącą od żaru doszliśmy do rzeki, której brzeg wyściełała łąka. W wodzie kręcili się jacyś i to starsi od nas. Zląkłem się. Patrzyłem niepewnie. Brat także się zatrzymał. Dostrzeżono nas. Jeden poszedł. Uśmiechnął się.

- Mata wędkę?

Ta wędka z leszczynowego kija, z kawałkiem żyłki, ołowianym ciężarkiem i spławikiem ze skrzydlaka, nie zasługiwałaby na swe miano, gdyby nie prawdziwy złoty haczyk od wuja Mariana.

- Chceta cóś złapać? - zapytał bosy chłopak.

Ci, co łowili przetakami pod sczerniałym, drewnianym mostkiem, stali w wodzie i patrzyli na nas, na wędkę, na złoty haczyk.

- Sprzedajta my - powiedział chłopak.

- Ja nie sprzedaje - powiedziałem.

Usta wypełniała mi słodka buła lęku. Brat przyglądał się. Chłopak wbił sobie haczyk w rozporek portek. Wciąż się uśmiechał.

- Nu, wyjmij. Umisz? - powiedział.

Szarpałem haczyk, ale harpunowate zakończenie nie pozwalało go wyjąć.

- Tylko my nie podrzyj ubrania, bo cie pierdolne - powiedział.

Słowo to wydało mi się straszne. Otoczyło go plugawą tarczą. Nie mogłem dotykać dłużej jego ubrania, jego ciała.

- Ja chcę haczyk - dławiłem się.

Ziemia zakołysała się gwałtownie.

- Muszę urwać - wciąż się uśmiechał.

- Ale oddasz?

- Jo.

Przegryzł żyłkę i uciekł do wody. Śmiał się.

Biegłem pod górę, odpychałem kamienie i pył drogi. Zapomniałem, że brat nie nadąża za mną. Chciałem się uratować. Wejść w obręb murów. Zatrzeć ślady. Płakałem. Płakałem. Ale ten deszcz nie obmywał mnie. Trząsłem się, bo zabrał mi ten złoty haczyk.

Czekanie w pokoiku musi się zakończyć.

- Gdzie pan chce siedzieć?

- Może pan sobie wybrać.

- Okopy.

- Wspaniale.

Jedziemy w tym samym składzie. Tłusty do Rudego:

- Odmalowali, co?

- Odmalowali, ale są braki.

- Nie dbało się. O to.

- Brak pieniędzy - zaśmiał się Rudy.

Bieży i patrzy, patrzy i bieży, niesie go wodne przestworze.

Już z dala suchych odbiegł wybrzeży, na średnim igra jeziorze.

Na Okopach nie rozsznurowałem nawet na dobre butów, gdy kazali się wynosić. Loszek był pełen. Wprost nie do wiary.

Wtem wietrzyk świsnął, obłoczek prysnął,

Co ją w łudzącym krył blasku.

- Nie zdążymy przed trzecią.

- Nie.

- Widzi pan, nie chcą pana.

Poznaje strzelec dziewczynę z bliska.

- Jedź, Heniu. Heniu....

- Heniu, no.

- Słucham.

- Z.

Ach, to dziewczyna spod lasku.

Do Z. trzeba godzinę jechać. Założyli mi łańcuchy i kazali usiąść z tyłu między spoconym grubasem a czarniawym gadułą. Gruby od razu zaczął drzemać.

Chłopcze mój piękny, chłopcze mój młody
Zanuci czule dziewica.

- Przepraszam, panie magistrze - przeprosił Gaduła. - Co to takiego będzie rodzaj wagonu kolejowego.

W tej ciasnocie panującej w aucie postanowił rozwiązać krzyżówkę. Taki szpan.

Po co wokoło Świteziu wody
Błądzisz przy świetle księżyca?

Zerknąłem na tę krzyżówkę.

- Lora.

- O!

To rzekłszy dziewka więcej nie czeka.

Wieniec włożyła na skronie.

- A tu: dawniej statek.

- Gdzie?

- Tu.

- Korab.

- Pasuje.

I pożegnawszy strzelca z daleka,

Na zwykłe uchodzi błonie.

- A tu pirat, ale nie korsarz.

- Nie wiem.

- Nie wie pan magister. Heniu, nie wiesz?

Jej twarz jak róży białej zawoje,

Skropione jutrzenki łezką.

- Pan zobaczy. Na fy.

- Flibustier.

- No nie! Gdyby nie pan magister.

Dziewicza piękność wytryska.

- Smutno panu będzie. Samotnie.

- Ale jak pan nie chce mówić.

- Pan mówi, że odmawia. Ostro.

- No, gdzie to tak uczą. I ten paragraf się zna. Jak to kształcą na tych studiach teraz.

- Pan pomyśli, że ty nie po studiach. A ty i po kursach.

- A ten wasz przewodniczący. Jak to możliwe, żeby naukowiec prowadził związek zawodowy.

- Co, jak pan uważa? To wprost trudne do pojęcia.

Na zgubę oślep bieży w głębinie,

Nową zwabiony ponętą.

- Pan Stefan dziś nierozmowny.

- Bo wody rozmownej nie było. Nie dałeś.

- Trzeba było dać.

- Trzeba. Ale nie było za co kupić. Obcięli fundusze.

- Ale dla pana to mogłeś dać z prywatnych.

- Jakoś przegapiłem. Następnym razem nadrobię. Chyba, że nie będzie następnego razu, co?

- Ale będzie, będzie. Pan Stefan wie, co robi.

A gdzie przysięga? Gdzie moja rada?
Wszak kto przysięgę naruszy.

- A tam żona przychodzi do domu, a tu pana Stefana nie ma.

- I pewnie martwi się żona.

- Jak to kobieta.

- Biedne te kobiety. Martwią się.

- A czy pan Stefan ma dzieci?

- Ma, pewnie ma.

- Ale zapomniał o dziecku. I pewnie dziecko zapomniało o tatusiu.

- I teraz żona się martwi.

- A mama pana redaktora. Boi się.

- No właśnie. A pan redaktor co robi. Pisze gazetki, że robotnikom źle. A skąd pan wie, że im źle.

- Bo pan Stefek rozmawia z robotnikami. Co?

Do mnie tu, do mnie, tu będziem razem
Po wodnym pląsać krysztale.

- Kiedy to pan rozmawiał ostatni raz?

Zapomniał strzelec o swej dziewczynie.

Przysięgą pogardził świętą.

- Pewnie nic nie musi rozmawiać. I tak wszystko wie.

- No, czyż nie tak. Tam sami mądrale pracowali. Dla idei.

- No nie, jakieś pieniążki to się brało.

- Brało się. Zielonych też pewnie trochę.

- E, pan redaktor za zielone by nie pracował.

Jakiż to chłopiec piękny i młody?
Jaka to obok dziewica?

- Co tam pan wypisywał, że to jacyś nieznani sprawcy malowali nocą po parkanach. Co to było, pamięta pan?

Pod tym się widzą modrzewiem.

Młody jest strzelcem w pobliskim borze.

- A szef pana Stefka to się urządził. Dobrze ma.

- Toć on w nich orał. Nie? Jakby pan redaktor był naczelnym, to by nie orał.

- Orałby.

- Nie. Pan magister jest bardziej ludzki. Nie tak jak my. Strach, nie?

- No, u nas też są ludzie.

- Tak, jak śpią. Co, Heniu. Nie? Heniu to człowiek. Tylko jeździ. Jasiu śpi i jest człowiekiem.

- Ale my jesteśmy podłe ubeki, co?

Powiedz mi piękna, luba dziewczyno,

Na co nam te tajemnice?

- Co, niepotrzebna jest milicja? Panie redaktorze, niepotrzebna?

- Panu redaktorowi niepotrzebna, bo robotnicy by go przed chuliganami obronili, nie?

- I za co pan nas tak nie lubi.

Stój, stój, odpowie, hardy młokosie.

Pomnę, co ojciec rzekł stary.

- Człowiek ciężko tyra po godzinach.

- Ale pan Stefan też nie próżnuje. Pióro się grzeje, co? A może pan na maszynie?

Chłopiec przyklęknął, chwycił w dłoń piasku.

- Ale już rozrzucać, to nie rozrzuca.

- Od tego są inni.

- Zna ich pan?

- Skąd by znał. To konspiracja. Nikt nikogo nie zna. Siatka cała.

- I to wszystko dla idei?

- Jakiej idei?

- Heniu, jak myślisz, dla idei pracuje pan magister czy dla szmalu?

- Heniu nie ma zdania. Ale pan magister też nie ma. Nic nie mówi.

To rzekłszy dziewka więcej nie czeka.

- Jeszcze nam powie. To kwestia czasu. Skruszeje jak posiedzi.

- Trochę siedział.

- Bez przesady. Źle mieli? Sam bym chciał odpocząć.

Sam został, dziką powraca drogą,

Ziemia uchyla się grząska,

Cisza wokoło, tylko pod nogą

Zwiędła szeleszcze gałązka.

Zamilkli, ale nim to zauważyłem, znowu:

- A pamiętasz, jaka za Gierka była jedność ideowo-moralno-polityczna narodu.

- No, ale teraz już nie ma.

Surowa ziemia ciało pochłonie,

Oczy twe żwirem zagasną.

Obliczałem, że nie dadzą mi obiadu, bo będzie za późno.

Jest to z młodzieńcem dziewica.

I już Henio zatrzymywał rydwan.

Byliśmy w Z., miasteczku spoczywającym wśród jezior i bagien, pośród pofałdowań porośniętych lasami, posiadającym starożytną, sypiącą się zabudowę, z osobliwym ratuszem na środku rynku.

Na betonie przed budynkiem stała kałuża wody marszczona delikatnymi uderzeniami wietrzyka, ta sama zieleń prastarych topól, które gdzieś już widziałem. Schodki, drzwi gościnnie wpół otwarte, barierka antyczna, a za nią wódz, a może zastępca wodza. Wciąż huczał we mnie słowotok Gaduły i Rudego, bo przecież nie da się nie słyszeć, jak w blaszanej puszce tokuje para agresywnych samców. Zdjęli mi dybki. Byli wyraźnie zadowoleni. Mundurowy natomiast patrzył na mnie z zakłopotaniem. On by zezwolił na wniesienie książki do celi. Pocierał wygoloną skórę za uchem, wpisując do depozytu kolejno: klucze, bilety, pasek, sznurowadła, pieniądze, proszki. Proszki. Proszki.

- Mogę wziąć proszki?

Rudy aż się zaśmiał, że czegoś chciałem. Zależało mi na proszkach.

- O, pan redaktor mówi.

I zaraz zaczął z Gadułą rozmaite takie nawijki, by się popisać przed mundurowym. Wódz nie okazywał uczuć i czekał cierpliwie, co mu ostatecznie powiedzą.

- Nie wolno. Jeszcze pan redaktor się otruje i potem będzie na władzę ludową.

- Nie wolno. Takie przepisy.

I to wszystko. Pojechali do domu.

A ja idę za milicjantem słabo oświetlonym korytarzykiem, zamki, rygle, drzwi stalowe. Plutonowy trzyma w ręku druciane koło z kluczami. Otwiera celę. Jedynka. Sam.

- Później dam koc i prześcieradło - płyną jakby w mazi słowa mojego przewodnika.

Rygle, kroki. Cisza. Wokół mnie przestrzeń innego czasu i czas innej przestrzeni.

Wracaliśmy do domu. Wracaliśmy do twierdzy opasanej drewnianym częstokołem, poczerniałym od deszczów i chropawym od kąśliwego słońca. Chwiała się moja udręczona głowa, usta krzywiły się od płaczu. Krótki cień ujawniał bezlitosną prawdę o moich chudych ramionach, którymi nie zdołałbym uderzyć tamtego. A przecież właśnie uderzałem go, biłem i to on płakał, on upadał, jego bolało. Jemu w końcu było wstyd przed tymi chłopakami, z którymi łowił ryby przy mostku. Wracaliśmy do domu i wracaliśmy bez końca. Wreszcie nasze stopy zaczęły odpychać kocie łby wjazdu między domem dziadków a naszym domem, wybudowanym przez ojca. Nic z tego, co zaszło nad rzeką, nie skończyło się jeszcze. Wciąż walczyłem z tym chłopakiem, z tym jego uśmiechem. Nienawidziłem tego uśmiechu i powtarzałem sobie, że uśmiechający się ludzie nie muszą być wcale dobrzy, że nie dam się już na taki uśmiech chłopaka, na niczyj uśmiech nabrać. Jak mogłem dać się podejść komuś takiemu, kogo nie stać było na kupno złotego haczyka. Kogoś takiego, kto, by mieć taki haczyk, musiał go wyłudzić. Ukraść takiemu jak ja, słabemu chłopcu, który miał złoty haczyk.

Przed warsztatem stał wujek Rysiek. Wcale nie podchodziliśmy do niego. Oskrzydleni przez ciotkę i matkę doszliśmy do ściany garażu.

- Co jem kto zrobił - zapytał wuj, mrużąc oczy.

Wiedziałem, że zapyta. Wiedziałem, że ciotka i mama będą nas spowiadać. Bicz spadał mi na plecy.

- Nu, nie płacz. Co, tak cie pobili. Powidz, powidz.

- Nu, powidz, Juruś, powidz, czego un płacze. Kto wam co zrobił.

- Matko Boska, toć ja sie nic od niego nie dowiem.

- Nigdzie już nie pójdzieta same.

Mama przytuliła mnie. Brat spoglądał bezradny i grzebał piętą sandałka w ziemi.

- Przy wujku nie powiem - wykrztusiłem mamie do ucha, ale wuj usłyszał.

- A dlaczego. A co to ja jestem - głos jego smagał mi skórę.

Na pewno się uśmiechał. Nie chciał iść z powrotem do warsztatu. Przysunął się nawet i z wonią mamy przemieszał się zapach kleju i potu wydobywający się z jego ubrania.

- O, Boże, Boże, co mu jest. Un dostał ataku. Zawołaj Mikołaja - krzyczała mama.

- Klapsa przez dupę i by się uspokoił - powiedział wuj.

Wiedziałem, że się uśmiechał.

Dotknął mnie ojciec. Wziął na ręce i zaniósł do domu, gdzie było ciemno i chłodno.

Czegóż chcieć więcej nad cztery kąty celi z oknem zakratowanym i do tego jeszcze do połowy zablindowanym kaloryferem, z kubłem na urynę, z drewnianym katafalkiem do spania, z nieśmiertelną nagą żarówką w zasiatkowanym wywietrzniku pod sufitem, żarówką tak umieszczoną, aby biła po oczach, kiedy leżysz na wznak. Czegóż więcej nad drzwi z judaszem, lamperie, tchnące świeżością, nad ściany i sufit pobielone i jeszcze bez gazetek w rodzaju: siedziałem, data, podpis, daj znak, wy, czerwone pająki, itp. Czegóż więcej trzeba nad daną ci możliwość wielogodzinnych kontemplacji nierówności tynku, fantazyjnych zacieków pozostawionych przez ławkowiec prowadzony niedbałą ręką, plam przebijających spod warstw wapna, z których każda inna. Czegóż chcieć więcej? Chyba nic więcej.

Zatem trudno nie doceniać pozytywów położenia, w jakim się znalazłem, choćbym nie wiem, jak się źle psychicznie czuł w tamtej chwili. Sam. Komfort. Bez towarzystwa jakichś wykolejeńców, co to odpalają jednego papierosa od drugiego, chcą się nawzajem przecwelać, gęby im się nie zamykają od piętrowych plugastw. Sam.

Rozległy się kroki na korytarzu. Zachrobotał klucz, rygle i do celi wszedł Rudy.

- Przyszliśmy z wizytą. Już drugi raz się widzimy w tak krótkim czasie. Szybko pan zmienia lokale. Lotny z pana facet.

Plutonowy stał na korytarzu na szeroko rozstawionych nogach z wyrazem cierpliwej dezaprobaty na twarzy.

- To jak - zapytał Rudy. - Przyjmie pan naszą propozycję?

- Jaką propozycję?

- Propozycję rozmowy. Szczerej rozmowy. O, pan się chyba źle czuje. Widzi pan, porozmawialibyśmy sobie i poszedłby pan do domu. Co ja mówię, odwieźlibyśmy pana. Prosto do żony, która na pewno się martwi. Zaraz by się panu humor poprawił. To jak będzie?

- Nie.

- Jak pan chce. Właściwie źle pan tu nie ma. Czysto. Spokój. Odpocznie pan.

Wycofał się, pochylając głowę we drzwiach. Plutonowy wyłonił niewidoczne dotąd ramię i dał mi bez słowa szary koc, kostkę prześcieradła i ichnią poduszkę.

- Dziękuję.

Robimy kimanko. Potem zrobimy. Teraz nie robimy. Jak tu się zmęczyć. Jak tu się zmęczyć tak, aby móc zasnąć i spać, spać.

Wejście Rudego, nie można zaprzeczyć, odważne, szalone nawet, wbrew regulaminowi, pochlebiło mi. Wszedł, aby okazać lekceważenie, ale zarazem sygnalizował swoją bezsilność. Zależało mu na mnie.

Siedziałem na katafalku oparty o ścianę, nie chcąc zbliżać się do miejsca, gdzie jeszcze drżał fantom Rudego. Te trzy słowa, jakie do niego wypowiedziałem, ogromnie dużo mnie kosztowały. Jakiś czas strawiłem na oswojenie w sobie całego zajścia.

Przenikało mnie to szczególne drżenie, jakie wywołuje przedawkowanie wrażeń. W ciągu minionych godzin organizm oczyścił się z pokarmów i napojów, a cały czas chłonął popisy kilku gwiazd miejscowego bezpieczeństwa. Nabierałem niewesołej pewności, że nie usnę tej nocy. Można czepiać się ćwiczeń gimnastycznych, chodzenia po celi cztery kroki w tę i z powrotem, ale dla mnie są to półśrodki, a i to za dużo powiedziane. Panujące nade mną rozedrganie zdawało się nie mieć kresu. Umysł strzelał jasnym płomieniem. Musiałem przyjąć to za oczywistość.

Oparłem czoło na podciągniętych i przygarniętych ramionami kolanach. Przymknąłem powieki i widziałem bardzo wyraźnie, jak płonęła moja głowa, wysoko unosiły się kędziory ognia, padały wokół łuski iskier, z wełny dymu odwijał się niespiesznie dawny dwór. Nie mogło zdarzyć się inaczej.

Pojawili się kozacy na zgrzanych koniach, niezbyt nawet pochyleni nad karkami wierzchowców, z pikami na sztorc, w czapach włochatych. Zdarli konie przed gankiem, gorąc szedł od nich. Oficer ich zsunął się szybko na ziemię i wszedł na martwy ganek. Twarz miał bladą i zaciętą. Dłonią w rękawiczce pchnął wierzeje i zniknął w sieniach. Dwór, zda się, śmierć omiotła, liliowy zmierzch zwolna się pokłada, czekają kozacy na parskających koniach, żaden nie zsiada, bo rozkazu nie było. Twarze ich surowe, ale cisza taka, że im dziwno. Jeden z konia zeskakuje, za nim inni i na ganek. Sypią się do sieni, suną z chrzęstem po izbach mroczniejących, wołają Matwieja Stiepanycza, tupią, hałasują, a trwoga w nich rośnie, włosy im się pod czapami podnoszą, przepadł, Boh pomyłuj, stanęli, słuchają, jak okrutna cisza huczy im we łbach stepowych, czapy ściągają, szerokim krzyżem prawowitej wiary żegnają się diabła wspomniawszy, aż kozun Mykoła Sawwicz Drohyj jakby spod ziemi ryczy głucho, zatupali, patrzą, mało co widać, jeszcze nie wierzą, przecie leży kapitan z szyją urąbaną, głową w bok odgiętą.

Poczułem mrowienie w nogach. Rozprostowałem je, wstałem i zacząłem chodzić cztery w tę, cztery w tę, ale wizja nie chciała zniknąć. Klęknąłem przy katafalku, oparłem się o niego przedramionami i zamknąłem oczy.

Już wynieśli na płaszczu ciało Matwieja Stiepanycza i położyli na śniegu przed gankiem, nieopodal ogniska. Czapy przyciskali do piersi. Wysoki i ponury kozak podrapał się po głowie.

Katulałem głowę kołyskowym ruchem po deskach skrzyni. Nie chciałem tego oglądać. Nie mogłem patrzeć, jak wywloką z dworu tego, którego szukali, skłują piką, zatańczy czerwony kur, coraz wyżej i wyżej, strzelając smołowymi kędziorami dymu. Płonie moja głowa.

- Nie - zaskomliłem.

Dźwięk dochodził z niezmiernej dali. Śnieg. Śnieg przysypał. Przykrył. Zasłonił wszystko.

Czysty. Pusty. Bez ducha. Bez domu. Ja? Nikt.

Korytarzykiem niósł się odgłos kroków i brzęk kluczy. Ktoś szedł do nikogo. Ktoś otworzył drzwi celi, przedtem zajrzawszy w szparę judasza. Nikt nie poruszył się. Klęczał na podłodze. Ktoś, chyba wódz, powiedział ,,kolacja'' i postawił aluminiową miskę, dzbanek i kubek na podłodze przy wejściu. Nikt nie zmienił pozycji. Komuś wydało się to śmieszne, więc zauważył ,,zdąży się pan pomodlić''. Nikt speszył się, gdyż przyszło mu na myśl, że zachowuje się niegodnie. Podniósł się w nadziei, że zatrze poprzedni obraz. Ktoś już wycofywał się. ,,Jak pan będzie chciał do ubikacji, to pan nie dzwoni, bo zepsute. Pan walnie w drzwi''. Nikt kiwnął głową. Ktoś poszedł. Nie otworzył żadnych innych drzwi.

Nikt był sam w całym lochu. Pomyślał ospale, że zepsuty dzwonek może oznaczać podsłuch w celi, ale po chwili wydało mu się to żenujące. Ocenił przyniesione dary. Pół bochenka chleba ponacinanego nożem do połowy. Łyżka z zaostrzonym brzegiem spoczywająca w misce obok chleba miała posłużyć do rozsmarowania na pajdach kostki smalcu. Dzbanek zawierał zbożówkę, która, jak się spodziewał, zaraz wystygnie. Miał jeść i pić za cały loch.

Oddał się błogosławionej czynności żucia chleba, mającej to do siebie, że trwa niezmiernie krótko, choćby nie wiem, jakie czynić starania, by ją przedłużyć. A gdy krew poczęła rozprowadzać po organizmie moc wyrosłą z przeżutego chleba, nastąpiła oczywista do przewidzenia zwyżka nastroju.

Wyrwij murom zęby krat.

Zerwij kajdany. Połam bat.

Wydało mi się to dosyć sentymentalne, ale melodia niezależnie już od mojej woli potężniała i rwała naprzód rozkołysana miarowo. Głos został wsparty przez domniemane gitarowe akordy. Słyszałem swój głos wykrzykujący wers po wersie z wielką gwałtownością tak długo, aż ochrypłem. Cisza wibrująca w uszach rozczulała. Co robić - powiedziało coś we mnie. Nic, nic - odpowiedziałem. - Wszystko minie. Wszystko mija.

- Nie, nie wszystko.

- Wszystko. Poza tym jakie znaczenie ma rozklejanie się.

Zapadło milczenie. Powiedziałem:

- Też byś stawiał mury i ktoś inny by siedział w lochu. Tego nie da się zmienić.

- Należy tak robić, aby zmniejszyć zło. To da się zrobić. Na pewno.

- Nie da. Tu zmniejszysz, a gdzie indziej zwiększysz. Ty sam. Nie ma co do tego dwóch zdań. Nie byłbyś lepszy od tych, którzy cię tu zamknęli, broniąc swoich pensyjek, nagród, preferencji, prawa do byczenia się, możliwości zaspokajania swych skrytych żądz. Chcą mieć to, co mają. Przynajmniej to. Na ich miejscu byłbyś taki sam. Rzecz jasna - po pewnym czasie.

- Właśnie. Jak to sprawdzisz. Skąd to przekonanie?

- To nie kwestia przekonań. To fakt.

Pochyliłem głowę i ten, z którym rozmawiałem, też pochylił. Trwaliśmy w takiej pozycji, ale nie wiem, ile czasu. Przymknąłem oczy. Z czerwonawej, pociętej niebieskimi zwiewnymi smugami, falującej leniwie mgły, z jakichś sfałdowanych zasłon przenikniętych światłem niewiadomego pochodzenia wyszedł dystyngowany mężczyzna z parasolem. W czarnym uniformie prosto spod igły. Rzuciwszy smycz, na której wiódł wysoko rasowego wyżła, podniósł niedbałym ruchem rękę z karteluszkiem, zbliżył do swej szlachetnej twarzy i rozprostował karteluszek drugą ręką:

- I tak na trzeźwo, bez wódki w ustach powiem (powie pan?), że mnie to można wpuścić za wszystkie parawany, jestem niegroźny (pan, panie Stefanie?), bo nie kojarzę (nie kojarzy pan?) rzeczy podstawowych: podstaw tego porządku, zasad tej praktyki, nie rozumiem tej sztuki i jeszcze wielu rzeczy (brednie, panie magistrze). Mnie też łatwo zostawić za bramą wartości dodatkowej, nie opłaconego istnienia (bez przesady!).

Mężczyzna wyrzuca karteluszek i wydobywa z kieszeni uniformu płachtę protokołu rewizji:

- O, proszę, pan posłucha. ,,Dopierdolimy Jankesom. Atlantyk naszym morzem wewnętrznym. Samogon w każdym domu. Wpieprzamy, co mamy. Kiedy żółtki odwalą kitę. Nie każda biurwa to kurtyzana. Z dwoma naraz. Takiego nam zrobią''. Pan to podpisał. To wszystko u pana znaleziono. Jest pan potworem. Jak panu nie wstyd. Przecież to, co pan robi, nie ma sensu.

Mężczyzna jeszcze mówi, ale nie wiem już co.

Człapie pan Benek zafrasowany, przejęty jak wszyscy diabli, bo to pierwszy raz w jego życiu. Zaplątał się pan Benek. Sam nie rozumie, jak to się stało. Wzięli go:

- Zrewidowali mi szafkę, ale tam nic nie było, bo ja w ogóle nic nie mam, ani się wdaję, a jeden taki znalazł tam kartkę, na której ja narysowałem, jak zrobić kratkę do wycierania butów i zapomniałem, że tam ta kartka leży, a ten tu mówi: ,,sito''. Co to jest sito. Jakie sito? - pyta pan Benek, choć jest wobec mnie bardzo ostrożny.

Męczy go to jakieś sito. Coś do niego powiedziałem, ale nie słuchał. Wciąż tkwił jeszcze w przebieralni przy hali, gdzie dzień w dzień spawał żelastwo przez osiem godzin. A ten tu mówi: ,,sito''. Jakie sito? I nic nie chciał słuchać. ,,Sito'', powiada, i łaps pana Benka.

- Ale czytał pan gazetki - mówię bezczelnie, bo mnie irytuje ten zwalisty facet.

- Czasem, jak znalazłem, to czytałem.

- No właśnie. A czasem pan nie rzucał?

Pan Benek odsuwa się jak najdalej ode mnie, uznaje za szpiega, straszliwie go męczy pobyt w celi. Obcy, sami obcy. Sito! Cholerna kratownica do wycierania butów.

Ukazał się Krzyś. Brodaty, w okularach, wiecznie uśmiechnięty. Złapali go na Rynku trzeciego maja. Właściwie nie na Rynku, ale gdzieś w bocznej uliczce, bo tam było łatwiej łapać. Przy wsiadaniu do suki dostał pałą przez plecy. W suce był komplet. Zomowiec wskoczył do szoferki, a drugi włączył silnik i ruszyli pod starą komendę. A tam: alle raus. Druga pała spadła na Krzysia przy wysiadaniu. Do tego krzyczą, żeby biegiem. Krzyś biegnie do drzwi, a tam już go ktoś łapie i kopa. Poleciał Krzyś w kierunku ściany na przeznaczone miejsce. I już wie, że twarzą do ściany. Ręce wysoko. Zomowiec obmacuje Krzysia, ale Krzyś nic nie ma przy sobie, ani bomby, ani karabinu, więc w nagrodę za sprawiony zawód dostaje otwartą łapą po głowie. Zleciały okulary i leżą pod ścianą. Krzyś niewiele widzi, ale że jest pyskaty, przezwycięża się i pyta drżąco:

- Okulary mi spadły. Mogę podnieść?

Kopnięty butem Krzyś uderza biodrami i nosem o ścianę, jakby przyklęka, nie śmie opuścić ręki po okulary.

- Stój, kurwa, spokojnie.

Krzyś jest ślepy, płacze, z nosa cieknie krew. Obok są inni ludzie. Też odwróceni do ściany. Słyszy, że płacze jakieś dziecko. Jakie dziecko? Cicho, cicho. Krzyś jest twardy. Stoi. Drżą mu łydki, boli ramię, krew kapie. Słodycz w ustach narasta. Na korytarzu pojawia się sierżant, bo ktoś mówi z daleka ,,panie sierżancie, pan pozwoli, panie sierżancie'', ale trzaskają drzwi. Krzyś gubi wątek.

Gdy ujrzałem Krzysia, przeraziłem się. Serce biło mi mocno. Załomotałem w drzwi.

- Czego?

- Do kibla!

Wyprawa do kibla zaowocowała, jak to się mówi, opłukaniem rąk i twarzy. Korzystajcie z chwili, byście się umyli.

- Nie ma pan jakiejś książki?

- Nie mam.

- A gazety. Jakiegoś czasopisma. Nic nie wziąłem.

Staram się robić dobre wrażenie. Niewiele czytają podczas dyżurów, a jeśli nawet, to z użyczeniem bywa rozmaicie. Trzeba czarować.

- Zobaczę.

To znak, że może się namyśli i wygrzebie ,,Trybunę Ludu'', ,,Veto'' lub rarytas ,,W Służbie Narodu''.

Cela. Celka. Tygrysówka. Znacie to. ,,Celka mi się spodobała, ożenię się z Celką. Ona sama taka mała, a dupę ma wielką''. Trywialne? Ale prawdziwe.

Marek powiedział:

- My tam bylim z Ziutkiem. Zakradlim się i patrzym przez okno, a una leżała goła z takymy cycamy. Na ni siedział Bas i tym kutasem ji tam między cyckamy.

- Czym? - zapytałem.

Marek i Ziutek popatrzyli na mnie.

- Ptakiem. A una się śmiała.

- Ucieklim, bo nas zobaczyli. Jak chcesz, to tam się zakradniem. Wieczorem to tak nie widać, można się schować. Różne chłopy do nich przychodzu. Une obie takie same.

Milczałem.

Ona, Zygmuntówka, mnie złapała.

- Chodź no, chłopcze. Cóś ci dam.

Wszedłem do izby. Cuchnęło. W duchocie powietrza wybijała się woń czegoś nieznanego.

- Usiuńdź se.

- Nie, muszę już.

- Zaraz cie wypuszcze - zawarczała. - Taki ładny kawaler, a dokund się śpieszy.

Skurczyłem się. Serce waliło mi jak oszalałe.

- Chcesz pomacać - szarpnęła mi rękę. - Ja ci tyż pomacam.

- Mamo, mamo, do domu, mamo - darłem się.

Odór bijący od Zygmuntówki mdlił mnie. Trzymała moje ręce, usiłując gładzić nimi swoje piersi.

- Pumoge ci - usłyszałem głos jej siostry i z tyłu uniosły mi się nogi.

- Tylko mu nie odgryź.

Obłoki mknęły i formowały się z nich pierzaste strzały, które przechodziły przeze mnie. Krzyczałem, choć mnie nie bolało. Zląkłem się, bo zgubiłem gdzieś nogi i brzuch. Wyraźnie mogłem się objąć splecionymi rękami tuż pod mostkiem. Byłem przecięty.

- Ja ci zastąpię nogi - powiedział koń, który uformował się z obłoku.

Podpłynął pode mnie. Objąłem jego boki rękoma.

- Dziwne, że jesteś bez ubrania - powiedziałem.

- Nie twoja sprawa - odrzekł koń.

- Nie pójdę tak do domu. Jak ja się pokażę.

- Jesteś w domu. Jesteś w domu - uspokajała mama.

W domu ciemno i chłodniej niż na dworze.

- Niech nie chodzu te dzieciaki nigdzie, bo ja się tylko martwie. Martwie się, czy jem się co złego nie stanie.

- To niech na razie siedzu w chałupie - zdecydował ojciec.

Nie rzekł tego od razu, ale po namyśle, i odszedł do krojenia.

Wrócili kozacy, a wśród nich ponury Mykoła, co dwór podpalał. Siedzimy w niewygodnej pozycji na katafalku, za oknem fiolety, światło żarówki bije. Jesteśmy. Jesteśmy. Nie dochodzi żaden głos, nic istotnego. Dręcząca nuda.

Stał na końcu topolowej alei dwór murowany. Idąc do dworu, pamiętało się, że droga pańska, topole pańskie i dwór też pana. Niosło mnie nocą pode dwór, by patrzeć na kładący się na zasłonach delikatny różowawy poblask światła dochodzący z dalekich pokoi, z komnat przemierzanych krokami właścicieli, ich dzieci, ich gości. I tak myślałem, że ja to nie, ale żeby mój syn też tak chodził do gimnazjum jak młody dziedzic, a nie miałem piętnastu lat, kiedy tak myślałem. Wilgotna ziemia chłodziła stopy i nozdrzami wdychałem dreszcz nocy. Wielekroć gotów byłem już rozczapierzoną rękę wyciągnąć do dworu, ale wstyd i bojaźń Boża kazały odwracać się i iść na swoje miejsce.

Pierwszy sygnał zlekceważyłem.

Przeciekał żwir w galaktycznej klepsydrze. W lewej skroni zapulsowało małe źródełko. Niteczką, niespiesznie, przesączył się strumyczek po krzywiźnie czaszki i wpadł do studzienki z tyłu głowy. Nie czekałem. Zacząłem krążyć po celi cztery i pół kroku w tę, cztery i pół kroku w drugą stronę. Cztery i pół, cztery i pół. Cztery i pół, cztery i pół. Ból narastał lawinowo. Czteryipół, czteryipół. Uderzenia wzmagały się. Czteryipół, czteryipół. Krążyłem. Nie, to bez sensu. Miarowo biły fale o brzeg jeziora. Jaskrawe słońce żarówki. Pył świetlisty wkręca się w oczy, piach siwy, piach żółty brzegu. Czteryipół, czteryipół, ipółipółipół. Nie, nie. Spokojnie, spokojnie. Pył, pył świetlisty chlusta żarem. Żar wżera się. Wżarł się żar. Boże, Boże, za co? Co ci jest? Co ci? Czteryipół. Spokojnie. Klękaj. Zapukaj. No, zapukaj. We drzwi, we drzwi. Nie. Nie. Piasek. Wal we drzwi, Spokojnie. Nie. Proszki. Proszki, jakie czteryipół. Za co? Boże. Zapukaj. Na odsiecz. Huczą rygle. Jest nowy, sierżant.

- No.

- Proszki. Panie sierżancie, boli mnie głowa. Mam bóle migrenowe. W depozycie są moje proszki. Pan pozwoli wziąć proszka, nie usnę inaczej. Bardzo pana proszę.

Twarz sierżanta tańczy przede mną. Męczy się. Boi się. Nie chce mu się. To takie trudne wziąć z worka depozytowego proszek, jakiś proszek, i dać.

- Panie sierżancie - skamlę. - Niech mi pan wierzy. Zwykłe proszki. Pan przeczyta. Zwykłe proszki. Nie trucizna, ale proszki przeciwbólowe.

Widzi przed sobą faceta, który świruje. Męczy się.

- Zobaczę.

Zobaczy. Rygluje drzwi.

Stoję oparty o ścianę i jęczę, i krzywię gębę. Stoję. Za co? Za co?

Rygle.

Jest. Patrzy na świra. Nie wierzy mi. Nie wierzy. Da, a potem będą kłopoty.

- Panie sierżancie.

- Nie wolno.

- Jak nie wolno? Czy ja wyglądam na świra?

Milczy. Skonać można ze śmiechu. Hamlet, po prostu Hamlet.

- Jakie proszki. Ile?

Nawet nie zajrzał do depozytu. Postał w dyżurce.

- Od bólu głowy. Dwa.

- Chodź pan.

Napoleon! Podjął decyzję. Idę przed nim. Nie boi się ekstremisty. Wyciąga z szafy mój worek, wysypuje zawartość na stół. Sięgam ręką po torebkę z proszkami. Chytrze ładuję trzy do ust i połykam. Patrzy na mnie. Faluje dyżurka. Słyszę własny głos:

- Chciałbym popić.

- Zaraz.

Wracamy, łazienka. Obmywam szyję, twarz, ręce, huczy mi pod czaszką, kolebie się kran, ściągam skarpetki i dokonując nadludzkiego wysiłku, myję stopy. Patrzy na mnie.

Cela, wpuszcza mnie do celi.

- Dziękuję panu bardzo.

Niezdecydowana twarz, nie wie, czy dobrze zrobił. Gasi mi światło w celi. Odchodzi. Boli mnie każda molekuła pod czaszką. Siadam w błogosławionym mroku.

We wieczór woła śmierć

z rozciętej jak mojką godziny.

Ona czarna błądzi po ścianie.

Siedzę w ciszy, której oko nie gaśnie.

Z rozciętej godziny daje mi pić.

Napawa moje wargi ciche.

Dobry człowiek ten sierżant, dał proszki. Piję czarną kawę z dzbanka. Za pół godziny krótkie wypustki komórek nerwowych zostaną porażone. Tak to sobie przynajmniej wyobrażam i tego oczekuję. Pół godziny, nie spytałem, która godzina. Dziewiąta, dziesiąta.

Uciążliwa nuda. Czekanie na zwycięstwo chemii nad biologią. Czekam. Czekam. Ból nasila się, a więc - jak uczy doświadczenie - niebawem nastąpi odpływ. Jeszcze trochę.

Kładę się na materacu, delikatnie układam głowę i jałowy, pusty, sam nie wiedząc kiedy, odpływam.

No tak, Jurek poleciał do tych Baniszeszczunek i Baniszeszczaków. I dał się porwać. Gdy stanąłem na drugiej poprzecznej listwie płotu, ujrzałem go, jak stał na ich podwórku i niewinnie się uśmiechał. Bo on nie rozumiał, albo i rozumiał, ale robił mi na złość, że te wszystkie Banichy mogą go zabrać ze sobą aż do baraków. Jak mnie zobaczyli, to drą się, żebym go wykupił. A ja się drę, żeby szedł do domu. A oni śmieją się.

- Nie puścim Jurka. Zaśpiwaj.

- Co?

- Wszystkie rybki i tak dali. Wisz!

- Nie!

- To Jurek nie pójdzie. Nie pójdziesz, Juruś, prawda?

- Wszystkie rybki śpią w jeziorze.

- Nie! Inaczy. Wisz!

Płot chwieje się. Biegnący jego grzbietem zardzewiały drut kolczasty czyha, aby mnie skaleczyć na śmierć.

- Wszystkie rybki tralalala. Nie!

- Tak to ni ma. Jurek zostaje u nas.

Najstarsza Baniszeszczunka przyszła do domu z Jurkiem.

- A un sam przyszedł, psze pani. Psze pani, a to Stefan śpiwał taku brzydku piosenke.

- Jaku?

- A taku, że się wstydze powtórzyć.

Jej oczy robią się wąskie. Uderzają we mnie czymś. Ale mama tego nie widzi.

- Mamo, zobacz, mamo, czy ty nie widzisz. Ty nic nie widzisz?

- Widze. Ale co. Co?

- Nie wierzysz mi? Nie wierzysz?!

- Wierze. Ale powidz, w co? Nu w co?

Obudzi mnie za kilka godzin bezlitosne światło żarówki i pełny pęcherz. Będę zwlekał ze wstaniem, bo mi tak dobrze przyklejonemu do materaca, ale nic wiecznego na tym świecie, więc obolały podniosę się, z kołyszącą się ogłupiałą moją biedną głową, ostrożnie odleję się do kotła i zamknę go przykrywą. Będę się starał wrócić do poprzedniej pozycji i zasnąć. Na niedługi czas nawet mi się to uda. Leżenie na twardym materacu stanie się wszakże nieznośne. Uniosę się i, sięgnąwszy do miski, pocznę żuć wysychający już chleb, starając się podawać go do ust bez dotykania palcami. Ale nie będzie mi smakował chleb.

Przechadzający się rasowy mężczyzna z eleganckim psem zatrzyma się na moment. Pies rzeknie: ,,On mówi prawdę''. Mężczyzna zaś: ,,Możliwe, ale głupiego też potrafi udawać''. Pies: ,,Polemizowałbym. Chociaż, rzeczywiście, nie mogę odmówić panu pewnej racji''. Mężczyzna: ,,Odmówić? Wybacz, mój drogi''.

Rzucił smycz i pies został sam.

Ja:

- Nie bito mnie w zęby, w pięty, po plecach, po brzuchu, nie świecono lampą w oczy, nie trzymano na mrozie, nie polewano wodą, nie wieszano na kracie, nie wiązano pasami. Wprost przeciwnie, dostałem pojedynczą celę, strażnicy są zdezorientowani i nie mają zdania co do takich jak ja, karmią mnie, poją, nie dano mi zapluskwionego siennika, ale twardy bo twardy, ale materac. Jest dobrze, dobrze, bardzo dobrze. Ale nie będę mógł już spać.

Pies:

- Hm. Czego żądają w zamian? Za swe liczne dary i dobrodziejstwa, którym nie masz miary.

Ja:

- Żądają, bym zdradził.

Pies:

- Czegóż miałaby dotyczyć owa zdrada?

Ja:

- Chcą, bym powiedział. Niedużo, ot parę zdań na początek. Czy znam, czy rozmawiałem, o czym, o kim, kiedy poznałem, jak się odnoszę, jak się oni odnoszą, jak to się dzieje, czy będę znał, czy wreszcie poznam, kiedy powiem, bo inni już powiedzieli o mnie i wszystko jest wiadome, zaparli się mnie, obciążyli, a ja zostałem sam, jutro proces i ul.

Pies:

- Parę zdań. Słów. Słóweczek.

Ja:

- Właśnie. Nie mogę się wyprzeć, nie mogę porwać nici, choć się boję, dławi mnie lęk, z trudem łapię równowagę. Duszę się.

Pies:

- Taaak, ale przecież nie są to nici mocne jak śmierć. Może tych nici wcale nie ma. Nigdy ich nie było, bo to tylko imaginowane nici.

Ja:

- Nie mogę, nie mogę. To dotyczy nie tylko mnie.

Pies:

- Miałbyś spokój. Czyż nie pragniesz spokoju? Odczepiliby się. Zeszli ci z drogi. Spokój. Cisza.

Ja:

- Nie mogę. Nie wierzę w spokoje i cisze.

Pies:

- Po co się unosić.

Ja:

- Nie mogę zdradzić. Czuję się obrzydliwie wymacany ich łapami, oczami, gestami, słowami. Rozmawiając z nimi, pokalałem się.

Pies:

- Przesada. Nie demonizujmy. Nie traćmy poczucia miary. Trzeba widzieć rzeczy takimi, jakimi są. Słówko. Parę słóweczek.

Ja:

- Nie mogę. Ta chwila minie. To, czy minie, zależy ode mnie. Nie chcę, by trwała. Minie ta godzina, ta noc minie, jeśli się nie zaprę. Inaczej - nie minie.

Pies:

- To są urojenia. I Piotr się zaparł, a noc minęła.

Ja:

- Nie mogę. Nie mam nic do powiedzenia. Nic. Nie mogę. Nie jestem tym, za kogo mnie uważają. Nie mogę.

Pies:

- Po co to rozgorączkowanie? Nie, to nie. Cóż w końcu znaczy nie. Wszystko względne. Czasem tak, czasem nie. Różnie bywa. Jednemu nie, drugiemu tak. Zależy komu. A prawda jest jedna, czy nie?

Ja:

- Prawda jest jedna i prawdy będę bronić. Nie mogę zdradzić. Nie mogę.

Pies:

- W imię nie zapłaconych krzywd ludu, w imię sprawiedliwości dziejowej, w imię pogardy i wstrętu do dobrze urządzonych - nie może. Ponieważ nie przyjęto go do świata na zasadach, które sam by podyktował. Ponieważ nie wygasłe młodzieńcze furie każą mu protestować. Dlatego - nie może.

Nie może, bo kocha, bo nie kocha, bo nienawidzi, bo nie nienawidzi, bo gardzi, bo uwielbia, bo jest szczęśliwy, bo jest nieszczęśliwy, bo chciałby żyć spokojnie, bo nie znosi spokoju, bo wie, bo nie wie.

Nie może, bo jest jeszcze w wieku, kiedy nie może. Należy poczekać. Będzie mógł. To kwestia czasu, cierpliwości, no, także konsekwencji w dozowaniu odpowiednich środków, jak i - rzecz jasna - kwestia sytuacji globalnej. Gdyby trafił, jak nie trafił, w szeregi swych gnębicieli, okazałby się tam bardzo przydatny. Z łatwością wybiłby się.

On - nie może. My - to się zobaczy.

Jak bym radził zostawić. Ostatecznie to tylko niewolnik.

Było trochę braw. Mykoła słuchał z rozdziawioną gębą. Wy wszyscy, jak was tu widzę, biliście brawo.

Tępy ból przywołał mnie do porządku. Uderzyłem bezwiednie głową o ścianę. Zacząłem zaklinać, by nie wrócił dopiero co uśmierzony atak migreny. Zdarzenie to drobne, ale bardzo przykre. Nie móc spać o tej nocnej godzinie.

Z rozciętej godziny daje mi pić napawa wargi moje ciche.

Panie, poprowadź mnie swoimi ścieżkami, bo Ty wiesz lepiej, co dla mnie dobre. Daj mi siły w Twej bezmiernej łaskawości, bym przetrwał tę noc i następny dzień. Otocz opieką moich bliskich.

W dostojnej ciszy zstąpił na dno Tłusty, a głos mu huczał:

- O, jaki pan wymizerowany. I chlebek nie zjedzony. Nie smakował? Gorzki pieką, czy co? Nie prosi pan do stołu, sam nie będę się częstował. A co, głowa pana bolała. Teraz już nie boli? Co. Boli, ale mniej? Wie pan, co jest najlepsze w takim wypadku? Proszki, owszem. Ale jest coś skuteczniejszego. Trzeba było trzepnąć kapucyna. Zaraz poczułby się pan o wiele lepiej. Sprawdzone. Niech pan spróbuje. Nie teraz, to w przyszłości. Proszę nie dziękować. To dla mnie drobiazg i cała przyjemność po mojej stronie.

Zamilkł, a ja oddałem mu pokłon.

Pies się odezwał:

- A może teraz kto inny z pańską żoną. Nie ma co mówić. Pocieszycieli samotnych mężatek nie brakuje w szeregach pańskiej organizacji. Niech pan nie dziękuje. To doprawdy mój obowiązek, ale i zaszczyt ogromny, iż mogłem panu osobiście przedstawić tę sugestię.

Zamilkł pies, a ja oddałem mu pokłon.

Mówiła mama:

- Pokaż zaraz. Powidz, jak było. Jak to było! Boże, co za wstyd. To ty sam. Boże, Boże, co to się stało. Jak ci wpierdole. Moje dziecko kochane. Aż my się wierzyć nie chce. To chyba nieprawda. Co to się stało. Co za wstyd. Powidz, jak to? Sam. Sam. Sam. Una. Una. Una.

Zamilkła mama, a ja oddałem jej pokłon.

Judasz we drzwiach przemówił:

- Pojechali jeszcze raz do mieszkania tuż przed dziesiątą wieczorem i zaczęli przetrząsać. Płonie światło w mieszkaniu, a oni szukają i wszystko znajdują. Pytają, a żona mówi. Potem nie pytają, bo już wiedzą. Powiedziała wszystko, co jej było znane i nieznane. Obiecali jej, że wypuszczą. Pohańbiła cię twoja niewiasta. Oczu twoich nie podniesiesz. Chyłkiem po ulicach przemykać będziesz. Mówię, co widzę. Powinieneś to wiedzieć. Nie trzeba dziękować.

Zamilkł judasz, a ja oddałem mu pokłon.

Pod materacem znajdował się spłacheć pakowego papieru, który tak prawił:

- Przyjaciół twoich wzięto. Załamali się i pogrzebali ciebie. Rozbita drukarnia, papier zabrali, farbę śmiejąc się do zlewu wylewali, kolporterzy pojmani, pobito ich, bo to robotnicy, a ciebie nikt nie tknął, nie ma już siatki, nie ma. Nie dziękuj, bo głosić prawdę jest moim przeznaczeniem.

Zamilkł papier pakowy, a ja oddałem mu pokłon.

Pokazał się ojciec, z którym nie zdążyłem się dogadać, gdyż on czekał, aż podrosnę i spoważnieję, a ja - cóż, spłodził mnie wszak nie dla swego, ale dla nowego świata, kiedy umierał, jeszcze nie byłem w stanie, nie byłem gotów porozmawiać z nim tak, jak to sobie wymarzył, a zatem ukazał się ojciec, taki, jaki jest na jednym z ostatnich zdjęć, które mu zrobiłem, stoi przed domem i rzecze:

- Synku.

Dłonie ma sękate, guzowate, urobione.

- Co un robi? Co un robi? - pyta mama.

- Un wi, co robi. Będzie mundrzejszy od nas.

To mój ojciec patrzył na dwór i chciał, bym się uczył w gimnazjum jak syn dziedzica.

Stoi ojciec, a ja oddałem mu pokłon.

Mówi:

- Nas ni ma. My już nie wrócim. Ty chodź do mnie.

- A jakże to?

- Wstań. Otwórz drzwi i chodź. Raz, raz.

Oddałem ojcu pokłon. Czekał.

- Tato, czy jest Bóg?

- Jak jest syn, to jest i łojciec.

- Ale co to znaczy? Co to znaczy?

- Ide.

Stygła we mnie krew. Wyciszały się stukoty i szmery. Połowa drewnianej bramy chwiała się na wietrze.

- Ty nie nasz - sapnął Mykoła.

- Nie wasz? A czyj?

- Tfy.

Mykoła splunął i przeżegnał się szeroko.

Chwiała się brama. Poruszał nią wiatr.

Zobaczyłem ten dwór. Pod drzewami stał mój tata w cajgowym ubraniu, boso. W jednej ręce kij, druga zaciśnięta.

- Une su wszystkie takie same.

Mówił przed siebie, a może i nie mówił. Nie odwrócił się do mnie. Nie wiem, czy chciał, żebym go słyszał, ale chyba chciał.

- Nic jeim nie zrobisz. Zawsze takie bedu. Jak nie te, to inne. Z innemy nazwiskamy. Ja musze pazuramy ziemie drzyć, do fabryki w zime chodzić, a te leżu, piju i się bawiu. Ja do nich nie pójde, ale ty idź. Będziesz miał lepi.

- Ja tyż nie pójde.

- Ty idź. Jak skuńczysz szkołe, to idź. Będziesz miał lepi. A w domu u siebie będziesz prawdziwy, jaki chcesz. A przed niemy udasz.

- Jak ty, tato, nie idziesz, to ja tyż nie pójde.

- Nie buńdź głupi. Idź. Życie jest krótkie i tylko jedno. Będziesz miał lepi. Ja bym tyż poszedł, ale ni mogę.

- Ja tyż ni mogę.

- Ty możesz, bo ty młody. Nie buńdź głupi. Ja ni mam szkoły. Ty idź.

- Ni mogę, tato. Jak ja pójde. Nu jak?

Milczał i nie odwracał się. Stał nieruchomo.

- Ja i tak umre, synku. Ja bym poszedł, ale nie zdunże. Umre.

- Nie umrzesz.

- Umre. Ty idź. Matka cie kocha. Una jest głupia, jak cie nie widzi. Tak cie kocha. Idź.

Chwiało się skrzydło bramy.

- Mamo - powiedziałem.

Nie było jej. Ale wiedziałem, że jest.

Obudził mnie szczęk rygli i jęk wierzei:

- Śniadanie!

Nie pamiętam, kto przyniósł chleb, kawałek margaryny, włożył to do miski, zabrał dzbanek, chyba zaryglował drzwi, potem odryglował, ustawił dzbanek, zaryglował. Przy tym nie ryknął na mnie, bym wstawał. Musiało to mieć taki przebieg. Aha. Zgasił żarówkę. Blade światło świtu sączyło się niespiesznie. Nic mnie nie bolało. Niczego nie chciałem. Nie wiem, ile to trwało.

Gdy się ocknąłem, pojawiła się myśl, że zostałem pokonany, bo nie zachowuję fasonu. Poddałem się, rozkleiłem, rozpłaszczyłem, zdziadziałem i to już po kilkunastu godzinach. Uniosłem się. Prostowane kości trzaskały w stawach, w głowie wirowało. Długo żułem chleb, i stary, i świeży. Chodziłem po celi, ale wyraźnie mi się nie chciało. Leżałem bezmyślnie. Kontemplowałem sufit, ściany, oddając się bezgłośnie formułowaniu zdań opisujących celę, ale i to nie trwało zbyt długo. A może i długo. Bezwład, apatia.

Powstałem z punktu i powracam do punktu. Od kropki na początku do kropki na końcu. Nie jestem jednak kroplą światła, radosną iskrą. Jestem oto czarną, mazistą kropką. Skurczony, ale nie zanikły. Nie potrafię zaniknąć, bo jestem zanurzony w grzechu. Nie obmywam się, nie oczyszczam. Wokół punktu szaleją furie i tylko w punkcie mogą się uciszyć, gdy w niego wnikną.

Odezwały się dalekie głosy, kroki były jednak tylko pojedyncze. Poderwałem się, siadłem, by nie wydać się do szczętu skapcaniałym.

- Nie trzeba czego?

No nie, takiego wodza, to spotkałem tylko raz w życiu. Właśnie wtedy. Przyszedł sam. Byłem bardzo mile zaskoczony.

- Tak. Do ubikacji.

Powiedziałem wytwornie ,,do ubikacji'', bo nie pasowało mi odezwać się ,,do kibla''. Żadną miarą.

W butach bez sznurowadeł, rozlazłym krokiem udającym wszakże krok sprężysty (nic się przecież nie stało), z cuchnącą gębą (szczoteczko do zębów, przybywaj), pomaszerowałem przed starszym kapralem do przybytku, w którym odlałem się i dokonałem porannych ablucji. Kręciło mi się w głowie i to potężnie.

Powrót. Nic nie mówię, on nic nie mówi. Pławię się w jego życzliwości. Drzwi innych celi. Moja celka. Celka mi się spodobała. Rygle. I znowu to, co było. Sam. Myślałem o przebytej nocy. Można ją potraktować jako zwycięską. Przecież żyję, nie załamałem się. Nikogo nie przywieźli, słyszałbym. Na mnie się zaczęło i skończyło. Ale sami wiecie, ile takie rozważania są warte. Najważniejsze, że jesteś. Żyjesz. Zjadłeś. Zrobiłeś siusiu. Umyłeś twarz i ręce. Masz ciepło. Czas płynie. Czegóż trzeba ci więcej. W końcu wypuszczą. To pewnie zwykłe cztery - osiem. Byłeś na dyżurnej liście. Tak naprawdę nic o tobie nie wiedzą. Musisz wytrzymać to, co cię spotyka. Czy to tak dużo. To nic nadzwyczajnego. Inni też siedzieli, siedzą i będą siedzieć. I to w jakich warunkach. A ty masz komfort, ani słowa.

- Nie nadaję się.

- A kto się nadaje? Co to w ogóle za pytanie. Nikt się nie nadaje. Ale tak trzeba. Nie masz wyjścia.

- Tak. Nie mam. Ale się boję.

- Czego się boisz?

- Wszystkiego. Nie, nie wszystkiego. Nie wiem.

- To minie. To chwilowe. Przejściowa słabość. Minie.

- Tak, minie.

- Minie.

- Minie.

Chyba znów spałem. Nic się nie wydarzyło, tyle że obiad. Kapuśniak i micha kluchów z twarogiem. Wymycie naczyń w łazience. Zapytałem, choć raczej niewielką miałem już moc czarowania, czy nie mają czegoś do czytania.

- Zobaczę.

Potem przyszedł i wziął mnie na dziedziniec wewnętrzny, bym wytrzepał koc w ramach tak zwanego spaceru. Prostokąt nieba był szczelnie zaciągnięty. Na betonie spacernika w kącie pod murem leżało trochę liści. Poodychałem tym powietrzem, ale niezbyt żarłocznie. Ciągnęło mnie do celi, tam miałem swoje miejsce.

Obiad, wyjście na spacernik, te kilka żywszych elementów fabuły tchnęło we mnie optymizm. W celi uczepiłem się rozmyślań typu: jeśli nie przyjechali, to nic nie mają, jeśli nie mają, to cztery - osiem, jeśli cztery - osiem, to powinno się skończyć od momentu rozpoczęcia rewizji, jeśli od rewizji to dwa - cztery mam za sobą. Odpychałem podejrzenia, że ta cisza to podstęp. Przekonywałem się do wersji i przekonałem się. Od tej chwili miała ona obowiązywać także drugą stronę.

Rygle. Przyszedł.

- Nie trzeba czego?

- Nie. Panie kapralu, nie ma pan czegoś do czytania?

- Zobaczę.

Rygle. Nie przyszedł.

Nudziłem się. Wszystko było na swoim miejscu: ściany, drzwi, kraty, siatki, twarde dechy, wszystko odpowiednio spojone ze sobą, pod właściwym kątem, solidnie, stosownie do zadań. Nudziłem się. Chyba zasnąłem wbrew głosowi rozsądku, bo co będzie w nocy, aż mnie, zaczadzonego bezpostaciową drzemką obudził pęcherz. Podjąłem próbę walenia we drzwi, choć nie chciałem trudzić dobrego strażnika. Jednak kubeł w celi budził we mnie obrzydzenie. Cóż, wysubtelniało się, nabrało higienicznych przyzwyczajeń, nie wiadomo, co się o sobie myśli.

Przyszedł:

- Czego?

- Do ubikacji.

Wracamy.

- Można wiedzieć, która godzina?

- Po piątej.

- Nie ma pan czegoś do czytania? Nudno tak.

- Zobaczę.

Celka mi się spodobała. Rygle. Sam.

Co będzie, jak wyjdę za kilkanaście godzin. Wyjdę. To zwykłe cztery - osiem. Wychodzę. Przyjeżdżam. Wjeżdżam tryumfalnie. Na słoniach. Jak Hannibal przez Alpy idący na Rzym. Wśród pisku piszczałek, ryku trąb i warkotu bębnów.

A w domu czeka mnie ta, która czeka.

Wnijdę w łoże, by miłować ją siedemkroć wedle woli i prawa. Siedemkroć ciało tej, która czeka, zlegnie pode mną. Siedemkroć zacisną się i zelżeją obejmujące ją obręcze moich ramion. Siedemkroć spadnie w nią deszcz nasienia. Ogarnie nas tkliwość po siedmiokroć.

Napije się oblubienica z pucharu i rzeknie cicho ,,kocham cię'', co usłyszę i przechowam w głębokości mego serca. I ja jej to powiem cicho.

Rygle.

- Kolacja.

Odbieram kolację.

- Nie znalazł pan czegoś do czytania. Prosiłem pana.

- Zobaczę.

Rygle. Włączył światło. Już nie przyjdzie. O szóstej kończy służbę. Za oknem fiolety. Powoli żuję chleb ze smalcem (trzeba zjeść wszystko). Wiem, że zwyciężę. Płomienie biegają mi po kościach. Zjedz wszystko, bo osłabniesz (kto to mówi?).

Wyciągają się moje palce do jej twarzy, biodra przywierają do jej bioder. Otrząsam się. Zza siatki spod sufitu mży nagie światło. Już niedługo. Jeszcze ten wieczór, noc i do południa. Zwykłe cztery - osiem.

Rzewność jej piersi, cudowny chłód brzucha, miękkie linie pleców. Posłuszeństwo nóg.

Rygle.

- Mycie.

Tym razem starszy szeregowy. Ten to by mógł mnie pogłaskać, żebym się nie pozbierał. Czuję złe prądy. Odlewam się z trudem, bo członek wezbrał krwią. Myję twarz. Ręce, stopy. Stoi w drzwiach i patrzy. Zmykam do celi. Celka mi się spodobała.

Rygle. Sam.

Ten buc będzie tu w nocy. Skuliłem się. Przysłali go specjalnie. Obudzi mnie w nocy i zbije.

- Boję się bicia.

- Boisz się?

- Boję się. Boję się umrzeć byle jak. Nie wiadomo gdzie. W celi.

- Gdzie wolisz umrzeć?

- W domu. W łóżku.

- To wygórowane żądanie.

- Tak?

- Tak.

Nie mogę opanować drżenia całego ciała.

- On nie przyjdzie. Nic do ciebie nie ma. Zdawało ci się.

- Nie, nie mylę się.

- Boisz się?

- Boję się. Jemu wszystko bym powiedział.

- To zawołaj go i powiedz.

- Gdyby zapytał.

- Nie zapyta. Nie wie, o co chodzi.

- Powiedzieli mu.

Drżenie przechodzi w dygotanie i dreszcze.

- Nie bój się. Są tacy, którzy ci wierzą.

- Wierzą mi?

- Wierzą ci. Ufają ci. Nie zawiedź.

- Nie zawiodę. Nie powiem.

- Zaraz ci przejdzie. Widzisz, nikt nie przychodzi.

- Nikt nie przychodzi.

Kroki. Rygle. Serce skacze jak oszalałe.

- Kostka.

Tamci nie chcieli, a temu się przypomniało. Gdy będę wystawiać kostkę przed celę, uderzy mnie. Zabije.

- Już? - chrypię.

Nie zniży się do odpowiedzi. Spodnie, buty. Schylam głowę w drzwiach. Korytarz. Teraz uderzy. Nie, jeszcze chwila.

Stawiam buty, kładę na nich złożone spodnie. Teraz walnie.

Mówi: - Nie będzie za zimno?

- Będzie - charczę głucho.

- To zabieraj nazad.

Pewnie uśmiecha się. Wchodzę z powrotem do celi z butami i spodniami w rękach. Kopnie mnie. Rygle. Sam.

Siadam. Mdli mnie. Będę wymiotował. Złapał mnie i zgnoił. Rozdeptał. Nie obroniłem się. Nawet nie wiem, jak wygląda. Jaką ma twarz. Roztarł mnie. Zabieraj. Nazad. Dusi mnie w gardle. Klękam przy katafalku i płaczę. Ale ten płacz nie oczyszcza mnie. Wkładam spodnie. Wewnętrzny skurcz nie ustępuje. Siedzę sam. Mały, coraz mniejszy.

- Są tacy, którzy cię kochają.

- Nie. Nie można mnie kochać.

- Można. Kochają cię.

- Mylą się co do mnie. Jestem splugawiony. Nie wytrzymuję tego.

- Mimo to kochają cię. Podniesiesz się z upadku i zapomnisz. Wszystko minie.

- Ja nikogo nie kocham. Nie umiem pokochać.

- A siebie też nie?

Leżałem na materacu skurczony. Wracaliśmy z bratem znad rzeki. Nie miałem wędki. Świat nad rzeką nie był moim światem. Pociągał mnie, ale nie przyjął. Nie przestałem wyciągać rąk do świata. Nie przestałem wyciągać rąk po świat. Nie wyzbyłem się marzeń o zawłaszczeniu świata, o władzy nad światem, o prawie do urządzenia go po mojemu i nazwania go moim. Chciałem mieć, tak jak ci, którzy mają.

Pod materacem znajdował się ukryty przez kogoś kawał papieru pakowego. Potrzebowałem zapałek. Obszukałem celę, ale była wyjątkowo czysta. Stanąłem na katafalku i usiłowałem przesłonić światło żarówki bijące z wywietrznika. Wgniotłem palcami brzegi papieru w siatkę. Nie spadał. W celi zapanował pomrok. Ułożyłem się na wznak i wpatrywałem w przytłumione światło. Rosło we mnie zdziwienie, iż przed chwilą okazałem się zdolny do takiego wyczynu jak przesłonięcie żarówki. Mijały minuty. Błądziłem myślami tu i tam. Myślałem o was, o wszystkim, cośmy razem przeżyli i o tym, w imię czego wszystko się robiło i robi się. O sensie i bezsensie. O naszych spotkaniach w naszych mieszkaniach, o szczęśliwych trafach, jakie się zdarzają, o niebezpieczeństwach, o głupocie i lekkomyślności, o zdradach. Myślałem o tym, co faktyczne, i o tym, co urojone, o tym, jak to trudno oddzielić. O czynach i słowach. O marzeniach. O tym, co nas trzyma w kupie, a co wcale nie jest łatwe do nazwania. Chyba czekałem, aż ten buc przyjdzie znów. Czekałem na niego. Długo. W tej dzwoniącej w starym lochu ciszy.

Modlitwa. Zwrócę się do Pana. Podmiot zbiorowy. My. Arka i zamknięci w niej wybrani płynący przez wody potopu.

Nam modlitwa przygina karki.

Słów różaniec nam wiąże usta.

Klęczymy ciasno na dnie arki.

A w sercach ucieczki pokusa.

Wyrzucone za burtę złudzenia.

Śmieszny balast z dni nieprawdziwych.

Dym z ofiary całopalenia

Snuje się nisko w zwojach krzywych.

Tak, próby zsyłane przez Przedwiecznego. Bywa też, że nie przyjmie ofiary. Zatrwożyłem się, czy zapamiętam te słowa.

Jeszcze ręce ciasno splecione.

Refren modlitw szarpie chorą ciszę.

Wypełnimy to, co przeznaczone.

Za nas nikt historii nie napisze.

Nasze zadanie. Wybrał nas spośród bezimiennych. Myśmy nie chcieli, ale On znał nas lepiej. Zatrwożyłem się, czy spamiętam słowa.

By przetrzymać przypływ zwątpienia

Gdy do ust się lęku wdziera piana

Chwytamy się Twego imienia

Zaciskamy palce w Twoich ranach.

Czy spełnisz to oczekiwanie

Że się deszcze w końcu wypłaczą.

A Ty westchniesz na znak pojednania

Stułę słońca nam podasz przez kratę.

Ulituje się Pan. Zatrzyma wody. Zastuka w bramy lochów. Nie musi nic mówić. Niech nie mówi.

Wrogie sieci pozaciągane.

Wejrzyj, Panie, na nas - toniemy!

Lecz na żadne nic nie mów pytanie.

My bez słów. My do końca. My wiemy.

Leżałem w ciszy, której oko nie gasło. Trząsł gałęzią sekund Ten, co mnie prowadził. Zatrwożyłem się, czy zapamiętam słowa. Czy uwierzycie, że w miejscu wywietrznika błękit jarzył się. Nie, to czerwień się jarzyła. Wstałem, zerwałem papier z siatki wywietrznika i szybko kawałkiem grafitu znalezionym między deskami skrzyni zapisałem. Po czym umocowałem papier na siatce.

Położyłem się zacichły, patrząc w niemrawe światło, pogodzony ze wszystkim, z rękami zaplecionymi na piersiach. Nasłuchiwałem. Nie doszedł mnie żaden dźwięk. Nasłuchiwałem. Nie spałem tej nocy. Czuwałem. Na pewno nie spałem. Nic się nie zdarzyło. Tak mi się wydaje.

Szczęk rygli poderwał mnie. Siadłem, podkurczając nogi.

- Śniadanie.

To był ktoś inny. Otyły sierżant o chłopskiej twarzy. Wziąłem pośpiesznie chleb, margarynę i kawę.

- Panie sierżancie - usłyszałem swój głos. - Nie ma pan jakiejś gazety do czytania?

- Zobaczę.

Zgasił światło, w celi zrobiło się mroczno. Przeżułem chleb, ale trwało to krótko. Zdawałem sobie sprawę, że nie wyglądam korzystnie. Gdy żołądek zapełnił się, poczułem pieczenie oczu. Kroki, błysnęło światło, rygle. Drugą dobę w prowincjonalnym areszcie sam. Dziś wychodzę.

- Mycie.

Ach, te obyczaje. Czyż nie powinno być odwrotnie? Idę do łazienki, ale wiem, że nie trzymam szyku. Sierżant to widzi. Nie musi patrzeć. Wie, że po kozaku. Płuczę zęby zimną wodą. Nie mam szczoteczki. Cuchnie mi z ust. Bardzo mi to przeszkadza. Przeciągam ręką po włosach: lepią się. Wracamy.

- Nie ma pan czegoś do czytania.

- Nie patrzyłem. Zobaczę.

Celka. Rygle. Sam. Judasz. Rygle.

- Co tu tak ciemno?

Serce wali jak głupie. Sierżant wtyka głowę do celi, wstępuje na próg, zerka w górę i odkrywa moją tajemnicę.

- Zdejmij pan.

Czeka, aż wespnę się i zdejmę papier. Słyszę swój głos:

- Światło mnie razi.

Czeka. Nic nie robię. Nie ruszam się. Stoi, czeka. I już rezygnuje, cofa się. Rygle. Odchodzi.

Ściągam papier, składam w kostkę i wsuwam do buta. Pieką mnie oczy. Bolą gnaty od leżenia na twardym. Nudzę się. Cieknie piach w klepsydrach. Nuda. To zwykłe cztery - osiem. Wyjdę za parę godzin. Wyjdę, bo tak mi pisane. Taki układ. Takie reguły gry. Było więcej i jakoś było. Człowiek przyzwyczaja się. Godziny upodabniają się do siebie. Najtrudniejszy jest początek. Ale już i początek się kończy.

- Nie pogodzę się. Nigdy się nie pogodzę.

- To kwestia czasu. I okoliczności. I ty byś stawiał mury.

- Nie. Niemożliwe!

- Już stawiałeś.

- Stawiałem.

Nie wytrzymam tego dłużej. Nie wytrzymam. Cisza. Dotrwać. Doczekać. Nie dać poznać po sobie. To przecie nic nie jest. Bzdety. Cztery - osiem.

Mój ojciec zamknął mnie we dworze, który zbudował.

- Odczep się od ojca.

- Tata kłamał, że poszedłby do nich.

- Możliwe.

Kroki. Rygle.

- Nie trzeba czego?

Jestem mało uroczy. Wiem. Ciąży mi to. Zapuściłem się. Mówię z otchłani:

- Kiedy wychodzę?

- Nie teraz.

- Nie ma pan gazety do poczytania?

- Chyba nie. Zobaczę.

Rygle.

Krążę po celi. Kręci mi się w głowie. Nuda. Pewnie nie dostanę obiadu.

- Jestem silniejszy od tych wszystkich nażartych, zadowolonych skurwieli. Nie dam się pognębić.

- Jesteś bardzo słaby. Nie przetrwałbyś prawdziwych tortur. Liczą się z twoją słabością. Nie chcą cię ugniatać więcej niż muszą. Nie zależy im na tym.

- Racje moralne są po mojej stronie.

- Nie rozśmieszaj mnie, Konradzie! Podwiń ogon pod siebie. Czekaj na wyjście. Na razie jest jak jest. Sam napisałeś, że wszystko wiesz.

Wyjdziesz stąd. Tak jak chcesz. Dzień zapowiada się dżdżysty, chłodny. Dobrze, że masz szalik. Ale nie zapniesz kurtki, nie obwiążesz szalika wokół szyi, nie nałożysz czapki. Idąc szerokim krokiem uliczką wiodącą do dworca autobusowego, poczujesz się już znośnie. Szybko będziesz łapał wiatr w żagle, jak to się mówi. Trochę poszumi ci w głowie, ale to z głodu, bo nie dostaniesz obiadu. Oczywiście, będziesz to lekceważył, masz gdzieś ich obiad. To należy do stylu. Nikt za tobą nie pójdzie, upewnisz się i sprawi ci to pewną ulgę, ale z drugiej strony, pomyślisz, że nie jest to takie pewne. Będziesz chłonął, powiadam, senność uliczki w porze południowej bardzo krótko, krócej niż byś pragnął. Wszak to tylko uliczka, więc nic się nie da zrobić: jesteś młody i chodzisz szybko. Znajdziesz się na dworcu. Obskurnym, o poobtłukiwanych z tynku ścianach tak zewnątrz, jak i w środku, z nieaktualnym rozkładem jazdy, z zamkniętą kasą biletową, choć to południe. Ale to cię nie zaskoczy. Dowiesz się, że masz autobus przelotowy za pół godziny. W bufecie zdecydujesz się kupić bułkę z żółtym serem, którą zjesz łapczywie. Będą cię drapać niestarannie przeżute kawałki powoli spadające przełykiem do żołądka, ale to okaże się nieważne. Będziesz przejawiał pewną nerwowość i podniecenie, czemu nie należy się dziwić. Oto chodzisz po białym świecie. Jesteś pośród brzydkich ludzi czekających na autobusy. Sam jesteś mało pociągający. Cuchnący potem, z żółtymi zębami, z tłustymi posklejanymi włosami, nie ogolony, pożerający po chamsku bułę, to właśnie ty, Konradzie, odkupicielu, któremu Pan zawierzył, któremu naród zawierzył, któremu bracia i siostry zawierzyli, tak, to ty, misjonarzu. Jesteś taki sam nijaki jak ci wszyscy dokoła. Dana jest ci ta chwila, abyś pobył wśród nich. Nic do nich nie masz i oni nic do ciebie nie mają. Udajesz jednego z nich. Jedną z tych kobiet z tobołkami, jednego z tych starych robotników, jedną z tych dziewczyn z miejscowego liceum, jednego z tych chłopaków terminujących u stolarza naprzeciw dworca. Dlatego będziesz mógł podsłuchać rozmowę mężczyzn pozbawionych złudzeń, rozmowę prowadzoną językiem używanym przez nich dla wyrażenia najgłębszej wiedzy o świecie. Usłyszysz turkot kurew, chlaśnięcia chujów, cały ten podręczny jebantus chluśnie ci w twarz i wedrze się w pamięć jak świeża lawa. Urazi cię ta mowa. Na tejże ławce pośrodku holu, gdzie siedzisz i słuchasz znanych ci fabuł o zmaganiach, powiedzmy, dobra i zła, na tej ławce dostrzeżesz zwinięty i zgnieciony rulonik papieru wetknięty między dwie deski siedzenia. W ułamku sekundy poznasz, że to twoje pisemko. Wpadniesz w popłoch, bo pomyślisz, że to podstęp. Poczniesz rzucać spojrzenia, które umiesz już rzucać, ale wokół nie zdarzy się nic podejrzanego. Będziesz chciał uciec z ławki, ale nie ruszysz się. Zerkniesz na ten rulon i odczytasz kilka wyrazów. Numer sprzed dwóch tygodni. Przypomnisz sobie, że właśnie w pewnym, w tym akurat miejscu zamiast nawiasu postawiłeś znak zapytania. Walnąłeś palcem w niewłaściwy klawisz maszyny do pisania, na której robiłeś matrycę. Pochwalisz drukarzy za ładny wydruk. Nie dotkniesz ruloniku. A może rozwiniesz z czułością, przeczytasz? Nie, nie dotkniesz. Spaliłby ci palce. Ze zbolałą miną podniesiesz się i człapiącym krokiem wyjdziesz przed dworzec. Przyjedzie autobus i ty powiesz ,,do końca'', zapłacisz. Zwalisz się na siedzenie gdzieś z tyłu wozu, postawisz kołnierz i oddasz półtoragodzinnemu spoglądaniu przez okno, kołysany niemożebnie i podrzucany na wszystkich wybojach drogi. Wysiądziesz na dalekim przedmieściu, w pobliżu pętli autobusów miejskich. Gdy dotkniesz stopą znanej ci ziemi, wyprostujesz się. Czekając na autobus miejski, jadąc następnie tym pustawym autobusem, powitasz radośnie znany ci krajobraz miasta i będziesz czuł się przyjacielem wszystkich. Wysiądziesz i pójdziesz do pewnego mieszkania, gdzie zastaniesz tych, których ostatecznie nie zawiodłeś, a więc masz prawo ich zobaczyć. Zastaniesz tam swoją kobietę, tę, która czekała.

Wrócisz do tego, co lubisz. Do zaklętego kręgu czynności i bezczynności, do: cześć, dobra, cztery - osiem, nic takiego, cisza?, tylko ciebie, nie tylko ciebie, z kim, sam? jak?, w porządku, to są jaja. W porządku. Jasne. Będziesz gotów po zachłyśnięciu się tymi godzinami iść znów na cztery - osiem. Na miesiąc. Na trzy miesiące. Proces. Wyrok. Co to dla ciebie. Wrócisz do tego, co lubisz. Do zaklętego kręgu. Przyjaciele. Ich domy: herbata, kawa, ciasto, alkohol, rozmowy. Twój dom: to samo. Wrócisz do: cześć, cześć. Czytałeś, czytałem, jeszcze nie czytałem. Skrzynka. Wyrzut. Dobra. Matryce pękają. Te austriackie były dobre. Dobre. Robi się. Zrobi się. Nawalanka. Już nie mogę. Nie pękaj.

Po tygodniu nie będziesz już skłonny wrócić do celi. Po dwóch tygodniach tym bardziej. Oswoisz każdą przeżytą w lochu sekundę, ale nie przyniesie ci to ulgi. To jest cena za zbudowanie własnego dworu. To bardzo trudne, to bardzo boli. Nie jesteś z żelaza.

Odryglują ci loch. Wyjdziesz. W dyżurce sierżant odda ci twoje rzeczy. W kącie będzie siedział odwrócony twarzą do ściany starszy szeregowy. Nie spojrzy na ciebie, nie poruszy się. Zasznurujesz buty.

- Pan przeliczy - usłyszysz.

- Nie trzeba. Mam zaufanie - powiesz, ale zabrzmi to fałszywie.

Założysz zegarek na rękę.

Pamiętaj o zabraniu najważniejszego. Weź kwit depozytowy świadczący, żeś był tu od do. Przypilnuj, by napisali od kiedy do kiedy. Kwit depozytowy. Ten dowód nowego szlachectwa. Będzie ci potrzebny, byś mógł go okazać. Waży on więcej niż wyciągnięty z twego buta papier z nagryzmolonym na nim wierszem złożonym jedynie ze słów. Zabierz kwit.

Okażesz ten certyfikat człowieka należącego do elity nowego świata, nowego życia, tak jak ja wam, druhowie, wszystko powiedziawszy, okazuję.

do góry


JEDNA NOC

Bogusi

Wiedziałem, że nie śpi.

W mieszkaniu mimo otwartych okien powietrze stało nieruchome. Żar lejący się z nieba za dnia sięgnął swym pazurem ciemnej pory i nie rezygnował z wysiłków, by nienaruszenie dotrwać do świtu. Wystarczyło podejść do okna, nawet bez wychylania się i spoglądania na wymiecioną już z ludzi ulicę, aby stało się to jasne.

Przede mną i przed nią bezsenne strużki sekund. Wiedziałem, że nie śpi. Siedziała w koszuli na łóżku w tym pierwszym małym pokoiku i wpatrywała się w drzwi wejściowe. Łowiła uchem każdy dźwięk, dokonując błyskawicznej analizy jego pochodzenia. Zastanawiam się, czy spałaby, gdyby nas nie wpuściła. Ona też o tym myśli.

Kiedy zadzwoniliśmy w południe, odpowiedzią była cisza. Martwe drzwi na obszernej klatce schodowej starej kamienicy milczały nielitościwie. Bardzo nas to zmieszało, ponieważ w Krakowie nie mieliśmy żadnego innego punktu oparcia. Plecaki przezornie zostawiliśmy na dworcu w przechowalni, więc bez juków mogliśmy zażyć turystycznej swobody. Miasto wyglądało na opustoszałe nie tyle z uwagi na potężniejący upał, ile że właśnie o tej porze na Błoniach przemawiał papież. Powlekliśmy się nad Wisłę. Ja oczywiście bardziej sfrustrowany niż Anka, której zamknięte drzwi nie wzruszały.

- Cóż takiego? Najwyżej wrócimy nocnym pociągiem do Warszawy. Wcale się nie przejmuj, że zamknięte. Może wyszła.

Wszystko bardzo piękne, malownicze w tym Krakowie. I stare, ceglane mury, i to oszalałe czerwcowe słońce przyginające zieleń i ludzi. Można podziwiać stragany z przełożonymi serem bułami, kontemplować podniosłą atmosferę nawiedzonego miasta.

Można, ale przeszkadza myśl, że nie mamy gdzie spać.

Napisałem kartkę do Campów: Dear Friends. We have been arriving to Cracow to see our Pope. ,,The Newsweek'' wrote about him: ,,Pope charms crowds''. It's really true.

Oraz do Hagenbuscha: Geehrte Herr, Kraków ist ja sehr schoene, freundliche Stadt. Unser Papst...

To wszystko prawda, ale wciąż wisiała nad nami perspektywa nocnego powrotu do Warszawy.

Po raz drugi wspięliśmy się na schody i zadzwoniliśmy.

Jest! Szuranie obuwia, chroboty rygla i zamków po drugiej stronie tych wrót bez wizjera. Otwierane drzwi szarpią łańcuch, ale po sekundzie zostaje zdjęty.

- Spałam. Zasnęłam. Proszę.

Ogarnia się, zawija w szlafrok. Włosy w nieładzie. Wygląd oczu potwierdza prawdziwość jej słów. Spała. Jesteśmy uratowani.

- Basia dzwoniła. Zaraz, zaraz. Państwo bez bagażu?

- Mamy w przechowalni na dworcu. Nie wiedzieliśmy, czy panią zastaniemy.

- Nie, jestem. Basia dzwoniła. Państwo z Warszawy?

- Z T.

- Ach, z T.

- Tak. T. to Kraków w miniaturze.

Co za ulga. Mamy gdzie spać. Nie ma co wystawać tu w tym korytarzyku. Trzeba iść po bagaże.

- Basia dzwoniła, że państwo będziecie. Ale zasnęłam. No tak. Może herbaty?

- Nie, dziękujemy. Pójdziemy po bagaże.

Bardzo mnie bolały nogi po tylu godzinach chodzenia i stania. Z Anką też nie lepiej.

- Wiesz, przypomniała mi się znowu tamta sytuacja w Warszawie. Kiedy spiker w radiu powiedział, że samolot wylądował, poczułam to tchnienie. Niesamowite. To było jak prąd.

Drażni mnie to jej gadanie i ten tłum przewalający się pierzeją Rynku Głównego, gdy idziemy na dworzec. Koło Marii Panny uświadomiłem sobie coś.

- Ona tak ciągle: Basia dzwoniła, Basia dzwoniła. Nie jest zachwycona - powiedziałem.

- Nie masz większych zmartwień. Ważne, że mamy nocleg. Czy ty za dużo nie wymagasz od ludzi? Pierwszy raz w życiu cię widzi i ma tańczyć z radości - zniecierpliwiła się.

- Była jakaś nieswoja - powiedziałem. Okropność. Zacząłem się bać.

- Co ci jest? - Anka popatrzyła na mnie.

- Nic.

- Nic. Jakie nic. Widzę, że coś. Cholera z tymi twoimi tajemnicami. Coś cię boli?

- Nic mi nie jest.

Jak bym coś zjadł, może byłoby lepiej. To głód i zmęczenie. I ta niepewność. Wszystko ustąpi, tylko trzeba poczekać.

Zajęty obłaskawianiem lęku, co i raz wyprzedzam Ankę. Wyrywam się do przodu, co ona notuje w pamięci. Przechodzimy przez drewniany mostek przerzucony ponad rozkopaną ulicą z prawej strony dworca. Widzę kątem oka podstarzałą prostytutkę, którą zaczepia jakiś potrzebujący. Po chwili ta wysztafirowana kobieta pokornieje, drepcze obok klienta, już nie samotna, już czyjaś. Znalazła na moment punkt oparcia w chaosie i sama stała się częścią porządku. Patrzę na tych dwoje oddalających się i nagle mówię:

- Aniu, boję się.

Żona początkowo wierzy, że kontakt z tobą jest jeszcze możliwy. Opanowuje swoje zmęczenie. Zwycięża w niej troska o ciebie. Zapewni cię, że nie masz powodu czuć się zagrożonym. Ponieważ będziesz milczał, zrezygnuje z wypowiadania zaklęć, że wszystko dobrze.

Wspinając się po kręconych schodach spostrzegłeś, że dwie kondygnacje wyżej znajdowała się grupka młodych mężczyzn. Rozmawiali hałaśliwie, a jeden z nich wyglądał przez okno. Widzieli was objuczonych bagażami. Dwóch z nich zstąpiło nieco, by patrzeć, jak usiłujecie dostać się do mieszkania pani cioci. Scena z dzwonieniem, pukaniem, ryglami i łańcuchami powtórzyła się. Kobieta, tym razem w bezrękawniku, wpuściła was w ocalającą gardziel wąskiego przedpokoju, a sama widocznie zwabiona hałasem, wyszła na klatkę. Zza drzwi dał się słyszeć jej głos i bardzo hałaśliwe głosy mężczyzn. Przez ten czas zrzuciliście plecaki i torby.

Ciocia wróciła zaaferowana. Poprosiła was dalej do pokoju.

- To z UB. Dam im wody z sokiem. Zaczekajcie.

Zniknęła. Popatrzyłeś na żonę. Jej spojrzenie omiatało pokój i zatrzymało się na tobie.

- Co takiego? Wszędzie są.

- Wiedzą, gdzie jesteśmy - powiedziałeś.

- Weź się w garść. Chcesz mnie rozstroić? - jej głos drżał.

- Znowu płacze? Znowu, tak? - sarknąłeś.

- Czemu mnie dręczysz? Czego chcesz?

Nie czujesz się winny jej wybuchu, chociaż go sprowokowałeś. Nie możesz dopuścić jednak, by gospodyni zauważyła na twarzy żony ślady łez.

Na ścianie wisiał w grubych, ciemnych ramach portret dziewczyny z książką. Dziewczyna siedziała nieco bokiem na krześle w takim uniformie modnych panien, w jakim chodziła niegdyś twoja matka.

- Patrz - mówisz do żony - wtedy, w 1943 roku miała może osiemnaście lat.

Żona godzi się na ten komediowy chwyt odwracający jej uwagę.

- Tak - odzywa się, ale oczy ma już suche - to dzieło jej brata. Basia mówiła, że cała krakowska linia rodziny jej matki to właśnie ci malarze.

Mówi coś jeszcze, ale nie słyszysz. Cały czas rozważasz, czy któryś z esbeków wparuje do mieszkania, by was wylegitymować.

- Strasznie duszno. Stojąca sadzawka - oznajmia ciocia, wkraczając w rolę gospodyni.

Mając umyte ręce, siedzimy przy starym, stylowym stole na ciężkich krzesłach, które czynią nas mniejszymi, niż jesteśmy. Na stole jedzenie. Kobieta w bezrękawniku przysiada obok. Nie je. Postawiła przed sobą herbatę w ciężkiej, kielichowatej szklance. Oparła łokieć o stół. Zachowała dużo z urody tej dziewczyny z portretu.

- Tak przez całe życie. Przez trzydzieści lat. Nakrywanie do stołu i zbieranie ze stołu. Nakrywanie i zbieranie. Ciągle to samo. Tylko to się pamięta.

Krzesła są tak obszerne, że wchłaniają nas.

- Ja bez żadnych ubocznych myśli. Proszę jeść, naprawdę. Ale jak pamiętam, to całe życie przemaszerowałam między kuchnią a tym pokojem.

Pije swoją herbatę. Jej twarz zdradza napięcie. Sam ledwie siedzę w tej bryle zastygłego powietrza na tym senatorskim krześle. Anka dzióbie chleb swoim zwyczajem. Staram się nie patrzeć na nią i nie irytować się tym przesadnym żuciem chleba. Spoglądam na ciotkę Basi. Całe życie w mieszkaniu między kuchnią a pokojem poświęcone wypełnianiu obowiązków gospodyni. Bardzo mi trudno oddychać z głębiny krzesła.

- Ale przecież nie jest tak, żeby pani pamiętała tylko rzeczy przykre. No, może nie tyle przykre, co uciążliwe.

Nie miałem prawa się tak odezwać. Chyba nie zniży się, by mi coś odpowiedzieć. Sfruwa z krzesła i staje przy oknie, przez które widać, że zmierzch wciąż nie zapada. Parapet okna jest zastawiony doniczkami. Ciotka Basi przechyla się i patrzy na ulicę. Rozsuwa donice. Potem poczyna je zestawiać na podłogę. Przestrzeń wokół niej została wypełniona działaniem. To, że w tym czasie jadłem, wydało mi się niewłaściwe i dlatego podszedłem do okna. Anka też wstała od stołu.

- Nic, nic, może lepiej zestawić kwiaty. Jeszcze przyjdą i każą zestawić.

Jej doskonale wyrzeźbione ramiona pracowały harmonijnie. Pomagałem jej.

- Jak to: przyjdą?

Niepotrzebnie to wymówiłem. Wiedziałem, że mogą przyjść, kazać zestawić donice z parapetu, przy okazji wylegitymować nas i zrewidować mieszkanie.

Ciotka omiotła mnie szybkim spojrzeniem. Przechyliła się ponad teraz już pustym parapetem i zamknęła okno.

- Już tu byli i mówili, żeby zestawić. Pytali, czy się spodziewam gości. Jakich gości? A tu Basia dzwoni, że państwo przyjadą. Proszę do stołu.

Wróciliśmy do stołu, aby zapaść się w czeluście krzeseł.

- Kiedy był mąż i dzieci, to ciągle goście, rodzina i nierodzina. Artyści.

Sfrunęła z krzesła i przechylając się przez parapet, otworzyła okno.

- Strasznie duszno, prawda!

- Tak - zgodziłem się.

Wypiłem herbatę. Nie mogłem jeść. Anka podziękowała za kolację i zaofiarowała się posprzątać ze stołu.

- Ale broń Boże!

Naczynia zniknęły ze stołu. Podszedłem do okna. Po ulicy przewalał się tłum. Wszyscy szli na prawo. Ciotka Basi przyfrunęła do mnie. Na skroni miała krople potu.

- Może niech pan nie wygląda. Może postawimy tu kwiaty. Lepiej postawić.

Zaczęliśmy stawiać doniczki na parapecie. Zielona barykada utrudniała zerkanie w dół.

- Ale dlaczego tyle ludzi idzie w tym kierunku?

- Jak to - zdziwiła się. - Przecież tu w kurii będzie spał papież.

- Co? Gdzie?

- Tu, pięćdziesiąt, może sto metrów stąd.

Poczułem gwałtowny spazm lęku.

- To tutaj kuria ma swoją siedzibę - wtrąciła Anka. - No tak, taka spokojna ulica.

Ciotka Basi przechyliła się przez zielone zarośla i zaczęła zdejmować donice i stawiać je na podłodze.

- To wcale nie jest spokojna ulica. Tu jeżdżą tramwaje. Hałas. Tylko teraz kursy zawieszono.

Gdy donice znalazły się na podłodze, westchnęła głęboko. Na zewnątrz rozległo się huczenie głośników. Ktoś mówił.

- Pewnie przemawia z balkonu. Ja to nie pójdę, ale może państwo zobaczą.

Zeszliśmy na dół. Wyjście z kamienicy było zakorkowane tłumem ludzi, który wypełnił ulicę i wlewał się do bram. Przysunęliśmy się do ujścia sieni.

Rzesza nie chciała dać spać papieżowi. Słuchaliśmy, jak ze swej łodzi objaśnia sens zwrotki o łowieniu ludzi w sieci. ,,Zostań z nami'' - wołali ci z brzegu. Cóż miał rzec? Że zostanie?

- Aniu, chodźmy już.

- Poczekaj, jeszcze trochę.

Zatupały czyjeś buty. Ktoś schodził. Dwóch młodych ludzi. Zatrzymali się przy nas i rozglądali się. Zmartwiałem.

Przymroziło cię. Jeden z nich, ostrowąsy, przesłuchiwał cię trzy tygodnie temu. Takie przerzuty, myślisz, z T. do Krakowa? Służba, nie wolno się dziwić. On też tymi swoimi rozbieganymi oczami musnął cię i kąciki ust wykrzywiły mu się w szyderczym grymasie. Coś szepnął do kolegi.

Papież mówił cierpliwie. Rzesza słuchała. Zmierzch sadowił się w nawiedzonym mieście. Rzesza, którą złowił papież, nie chciała się rozejść, ale jego nieugięta wola była taka, że mają już iść spać, oni, dzieci Jedynego Ojca, córki i synowie.

Krew pulsowała ci w skroniach. Wiedziałeś, że wpadłeś w sidła.

- Chodźmy już - powiedziała Anka.

Te jej słowa oznaczają zdradę i klęskę, ale nie masz siły, by zareagować. Brodząc w mazi mroku, idziesz korytarzem, aby utonąć. Z pozoru może to wyglądać na czyn człowieka, który jest wolny. Prowadzisz ich do swojej kryjówki. Nie czynisz niczego, aby się wyrwać. Zresztą, nie jesteś pewien niczego. Zalewa cię gorycz. Przelatuje ci przez myśl, że zaraz rzucą cię na dechy jakiegoś ich zasyfiałego komisariatu. Jeszcze raz. Tym razem w starożytnym grodzie Krakowie.

Wspinając się na schody, wciąż nie słyszysz kroków za sobą. To niemożliwe, żeby nie zareagował. Nie mylisz się. Tupie pospiesznie. Wbiega na nędznie oświetlone schody.

- Halo - słyszysz. - Halo, proszę pana.

Nienawistny głos chłoszcze cię. Szczur. Mówi szczurowaty, zakompleksiały esbol, który chce się wybić. Potrzebuje do tego ludzkiego mięsa. Zatrzymuje się trzy schodki niżej.

- Panie Drogyj, czy mylę się? Prawda, panie Drogyj. Poznaje pan?

Twarz żony mówi, że już wie.

- Tak - mówisz z trudem.

Odwracasz się, ale tropiciel śladów nie może stanąć obok ciebie. Wciąż jest niżej.

- Pan tu teraz mieszka, panie Drogyj?

Chciałbyś mu odpowiedzieć coś wulgarnego, ale tego nie zrobisz. On, mimo że stoi niżej, bije cię, bo cię złowił.

- Kim pan jest? O co tu chodzi? - odzywa się żona, wysilając cały swój kunszt, by głos był władczy i odpychający.

Esbek zachwiewa się na moment. Słyszysz, co odpowiada, ale to jest uderzenie płazem, choć w zamyśle miało być ukąszeniem.

- O, my się znamy z panem Stefanem. A pani to pewnie żona, pani Ania? Chyba że pan Stefan wybrał się na wycieczkę z jakąś inną panią?

Milczycie i to wyhamowuje jego impet.

- Co jeszcze - mówi twój głos.

Zstępujesz schodek niżej. Tamten stoi i bezczelnie gapi się na ciebie. Wie, że nic mu nie zrobisz. Nie dotkniesz go. Brzydzisz się.

- O co chodzi - w głosie żony wibrują profesorskie tony.

Nieoczekiwanie tamten rezygnuje, odwraca się i zbiega na dół, skąd krzyczy ,,dobrej nocy, państwu''.

Przełykasz ślinę. Wstydzisz się siebie. On będzie złośliwy. Zemści się. Teraz albo po powrocie do T. Czy teraz? Czy przyjdzie z kolegami?

Drzwi mieszkania ciotki Basi uchylają się. W mdłym świetle przedpokoju widać napięcie na twarzy kobiety.

- Z kim państwo rozmawiali?

- Jakiś pijak.

- Pijak?

- Pijak z ulicy wszedł za nami.

Rygle i zamki. Obok papież w swojej arce, my w swojej mieliśmy dopłynąć do świtu.

- Tu państwu posłałam. Łazienka na lewo.

Rozłożony tapczan pokrywało czyste prześcieradło. Poduszki i kołdra złożone w kostkę czekały na krześle obok stołu.

Myślisz, że słowa o pijaku są absurdalne. Kto pije w mieście, w którym gości papież. Kto wdziera się za nieznajomymi aż na schody tego porządnego domu.

- Proszę państwa - zaczyna konfidencjonalnie kobieta i zaplata ręce na piersi.

Patrzycie na siebie. Niczego jej nie powiesz.

- Proszę pani - mówisz - nie mam na sumieniu niczego takiego, czego można by się wstydzić.

Nie jesteś o tym przekonany. To nie tylko kwestia wstydu. Ciotka Basi nie traci czujności w wyrazie twarzy. Przyjęła was pod swój dach i to stało się źródłem jej udręki.

- Dobranoc - mówi i znika.

Tak robi, ale to niczego nie rozwiązuje.

Leżymy wymyci w czystej, wykrochmalonej pościeli. Duszno. Powinna być noc. Nasłuchujemy tupotu nóg. Nie mówimy nic do siebie, ale czekamy na to samo. Może ma inne rozkazy. Ależ nie, rozkazy każą mu ochraniać gościa kurii. Dlatego przyjdzie z kolegami przeczesać dom. Nie, nie przyjdzie. Cały dzień biegał. Teraz jest zmęczony. Grzmotnął dwa głębsze z kumplami, o ile im ufa. Pewnie już śpi.

Czekamy, aż o świcie arka dobije do brzegu i spadnie trap. Można tak powiedzieć, ale to nie wystarcza. Układ nie jest stabilny. Każdy z nas jest ogniwem łańcucha. Ktoś pęknie pierwszy.

Ekscytuje cię twój lęk, ale jednocześnie z szyderstwem odniesiesz się do żony, która będzie chciała wałkować problem ,,a skąd'', ,,a jak'', ,,a dlaczego''.

- Uważasz, że mam się spakować i czekać na korytarzu? Albo pójść pod kurię i wydrzeć się, żeby mnie papież obronił przed brzydkim ubolem?

- Ja nie o tym - mówi żona bardzo cicho.

- A o czym? Mam im dziękować, że żyję?

Sprawiasz jej ból każdym słowem, a każde słowo jest niesprawiedliwe. Zacznie płakać, ale ty jej nie przeprosisz.

Jeszcze kilka godzin temu czułeś się bezpieczny, kiedy włóczyliście się po opustoszałym mieście. Potem arterie Krakowa wezbrały powracającym z Błoni ludem, który słuchał tam papieża. Po pierwszej postanowiliście udać się do Mistrzejowic w Nowej Hucie. Tramwaj nie szedł do końca. Pytanie o nowy kościół, który papież miał poświęcić, okazywało się zbędne. Ludzkie strumienie wskazywały kierunek. Podczas konsekracji nic nie zapowiadało tego, co miało nastąpić. Nagle wykwitły ponad ludzkim morzem transparenty i flagi, i rzeka ludzka zaczęła płynąć. Na Kraków. Chwilę unosił was prąd, ale nie powtarzałeś słów skandowanych przez tłum. Wystąpiłeś z nurtu. Zrobiłeś kilka zdjęć. Nie umiałeś stać się cząstką podnieconego pochodu. Nie dowierzałeś, że ten lud naprawdę w tym ciężkim powietrzu nawiedzonego czerwca woła o solidarność.

Rzeka rwała w dół. Na Kraków. Niżej w pewnej odległości od szosy rozstawiono zomowców. Pokazując na nich, podekscytowana kobieta krzyczała do mężczyzny, który filmował pochód z dachu samochodu ,,Go down! Go down, Jerry''.

- Nie chce, żeby im zabrali kamerę - mówisz. - Dowód, jak polski naród kocha papieża i żąda przywrócenia ,,Solidarności''.

- Pójdziemy z nimi - zapytała żona.

- Nie. Zatrzymają ich po drodze. Albo się sami rozejdą.

Pochód zniknął w czeluściach Nowej Huty. Ty nie przyłączyłeś się. Nie z tłumem. Ze wszystkimi to za trudne. Ze wszystkim to za łatwe. Nie wierzysz w twórcze możliwości tłumu. A więc sam. Sam mimo kobiety, która jest obok i nie wisi ci na szyi, ale trzyma cię za rękę. Która płacze przez ciebie.

- Aniu, przepraszam.

Dotykasz jej ramienia, ale odsuwa je. W tej nieznośnej chwili wystawiasz nogi spod kołdry i cicho podchodzisz do otwartego okna.

Wiedziałem, że ciotka Basi także nie śpi. W nocnej koszuli siedziała na pościeli, a głowę oparłszy o poduszkę przystawioną do szczytu staromodnego łóżka, czekała. Starannie analizowała pojedyncze, zniekształcone i zamierające już odgłosy ulicy. Tak naprawdę to pragnęła usłyszeć hałas na klatce. Przygotowała się na tę chwilę. Nocna koszula, a tuż obok szlafrok. Dzbanek i kubki. Nic się nie działo. Zaczęła ją dręczyć myśl, że potrzebny może być termos. Wstała, wsunęła stopy w kapcie i zaszurawszy przeszła do kuchni. Zauważyła mnie, jak stoję u okna i odezwała się cicho:

- Za dużo wrażeń? Nie może pan spać.

Głos jej przenikało silne rozdrażnienie. Już wyrósł między nami mur wrogości. Czułem, że moim obowiązkiem jako gościa jest przynajmniej osłabić jej chęć do pogrubiania muru. Nie czekała. W kuchni nastawiała wodę na gaz.

Dwie baby: jedna się maże i nasłuchuje, druga się boi i może stać się nieobliczalna. Nie wiem, co robić i siadam na brzegu tapczana. Nie doczekam się jej wyjścia z kuchni. Uznaję, że najwłaściwiej będzie podporządkować się oczekiwaniom gospodyni. Wsuwam się pod kołdrę. Oficjalnie śpię, więc nie grozi jej kontakt ze mną. Mnie tak leżącemu myśl o przyjściu ostrowąsego i kolegów wydała się idiotyczna. Nie zasnąłem, ale tak oparłem głowę, że mózg pozostawał jakiś czas niedotleniony i przydarzył mi się zwid. Gwałtownie przekręciłem się i usiadłem, słysząc zarazem, jak Anka pyta, co mi jest, a gdzieś zaszczękały rygle. Jak dźgnięty wstałem, sądząc, że już przyszli i machinalnie zajrzałem do przedpokoju. Po drodze zerknąłem do pokoju ciotki Basi, gdzie na stoliku przy zasłanym łóżku w kręgu lampy spoczywała taca z dzbankiem, zakręconym termosem i trzema kubkami. Cofnąłem się zawstydzony. Serce biło mi gwałtownie. W przedpokoju drzwi na korytarz były nie domknięte. Wtedy pomyślałem, że ciotka Basi mnie wydaje. Chce to zrobić, próbuje mnie wydać. Teraz, w nocy. Czułem, jak mi serce wali i cały przedpokój zaczął się kołysać. Szum krwi w uszach tłumił szuranie kapci ciotki, która wsunęła się tyłem do mieszkania i zaryglowała wrota. Obejrzawszy się i widząc mnie półnagiego sapnęła z przestrachu.

- Coś się stało? - usta miałem pełne gumy.

Już przechodziła obok mnie, energiczna, zdecydowana, zawinięta w szlafrok.

- Nic się nie stało. Myślałam, że są na klatce i chciałam im dać pić.

Wciąż stałem śmieszny, półnagi, przygłuchy z powodu szumu krwi w uszach.

- Coś się stało? - padło z tyłu pytanie Anki.

- Nie chce pani, by tu weszli - przeżułem z wielkim wysiłkiem kawał gumy.

Staliśmy wszyscy troje z opuszczonymi głowami, żadne nie patrzyło na drugie, a każde wiedziało, o co chodzi. Nie oczekiwałem, że kobieta odpowie, ale odezwała się cicho, że nie chce.

Czujesz się osłabiony. Jeżeli nie usiądziesz, to zemdlejesz, więc przechodzisz obok żony i siadasz na krześle. Które natychmiast cię wsysa.

- Proszę państwa, ja nie chcę wiedzieć, kim państwo są, ale oni tu byli przedtem, zanim Basieńka zadzwoniła i pytali, czy u mnie będą goście, a ja odpowiedziałam, że nie spodziewam się, więc nie chcę, żeby tu weszli.

Jasne. Mówi, że nie chce wiedzieć, ale przecież chce.

- Proszę pani - odzywa się Anka - mój mąż pracował w ,,Solidarności'', a po internowaniu do dzisiaj nie może znaleźć stałej pracy. Ale na tę pielgrzymkę my mamy delegację z takiego regionalnego pisma katolickiego. Wszystko legalnie. Mąż ma napisać o tej pielgrzymce. Nic pani nie grozi za to, że nas pani przenocowała, naprawdę.

- Nie myśleliśmy, że pani mieszka tak blisko miejsca noclegu papieża. Nie chcieliśmy, by pani miała kłopoty z ubekami - powiedziałem.

Powiedziałeś, ale wiesz, że słowa twoje są bez znaczenia, nie ma w nich żadnej mocy, by sprawić cud, by ciotka Basi mogła się uspokoić. Wszyscy to wiecie. Kobieta w szlafroku zaplata ręce na piersiach. W pomroce pokoju rysy jej napiętej twarzy łagodnieją.

- Coś panu powiem. Siostrzenica, która tu studiuje polonistykę, przedwczoraj zostawiła u mnie torbę. I ja do tej torby zajrzałam.

Zniknęła w pokoju i przyniosła torbę z dermy. W torbie owinięta sznurkiem paczka ,,Biuletynu Dolnośląskiego''. Stoicie naprzeciw siebie: ta kobieta i ty.

- Ona mi nic nie powiedziała. Nic a nic. Zna pan to?

Mówisz, że znasz. Zabiera torbę.

- Proszę pani - mówisz. - Gdyby weszli i podczas rewizji znaleźli, to ja powiem, że to moje.

Poczułeś się radosny.

Ciotka Basi cofnęła się. Bardzo dumna.

- Proszę pana, podczas okupacji ja byłam na Montelupich. Byłam młoda a czułam się jak ścigane zwierzę. Tylko dlatego, że było się Polakiem i młodym. I oni mówią, że czasy pogardy się skończyły. Nieprawda, proszę pana. Nic się nie skończyło. Po wojnie w tym mieszkaniu UB zrobiło kocioł. Państwo wiedzą, co to kocioł? Pięć tygodni. Pięć tygodni i ja z nimi. I zakupy, i wszystko. I tylko się modliłam, żeby brat nie przyszedł. Ale przyszedł. Pełne mieszkanie ludzi. Wszystko się wydało. Boże mój. Wiecznie to samo. Żadnemu nie wierzyłam. Ani Gomułce, ani Gierkowi, ani temu Jaruzelskiemu. Papież z nim rozmawiał, ale co tu rozmawiać.

Jesteś zaskoczony zachowaniem kobiety. Nie wiesz, co powiedzieć na jej wyznanie. Dobranoc, dobranoc, dobranoc, dobranoc. Odsunąć się.

Żadne z nas nie śpi. Czekamy, czy nie przyjdą tej nocy.

- Śniło mi się, Aniu - mówię - że mnie biesy porwały. Wsadziły mnie do karety i wiozą. Wiozą przez jakieś miasta i nie wiem gdzie. Pytam: ,,Dokąd mnie, biesy, wieziecie?'' A oni w śmiech i mówią: ,,Do Polski''. A kaz tyz ta Polska, kaz ta? Pani wiedzą?

Milczała chwilę, ale ponieważ patrzyłem na nią, w końcu odwzajemniła spojrzenie:

- Czego chcesz ode mnie? Odczep się i śpij.

Leżymy zupełnie sobie obcy. Kilka metrów dalej wsparta o poduszki na swoim łóżku czuwa ciotka. Przeszła przez gestapo i UB. Wszystko pamięta, a teraz musi przetrzymać do rana. Pochodzi z rodziny artystów malarzy, patriotów. Ona wie, że to zobowiązuje.

Godziny ciążą mi. Zawadzamy tutaj. Mącimy spokój tej kobiety. Gdyby nas wydała. Co to znaczy? Wydała. Czy mogłaby spać spokojnie? Uznała, że musi zrobić wszystko, by żaden ubek nie przestąpił progu mieszkania. Wynosi im picie. Tym, którzy czuwają nad bezpiecznym snem papieża w pobliskiej kurii. Szlachetnym młodzieńcom, którzy służą światłu. Prawdzie. Jedna jest prawda i ona wszystkich wyzwoli, a oni jej służą. Nie dla pieniędzy, ale z wewnętrznej potrzeby, by oczyścić świat. Sprawują najwyższy z dostępnych mężczyźnie urzędów - urząd nauczycielski. Wychowują dla światła, przekonują wątpiących, karzą krnąbrnych, napominają nieroztropnych. Należy im się najwyższa chwała na ziemi, bo przez nich oczyszczone narody przekroczą bramy raju. Nie trzeba się lękać. Najwyższe szczęście można osiągnąć poddawszy się. Jedna owczarnia i jeden pasterz. Jedna owczarnia, a każda owca to owca.

Wyprowadzono mnie. Część ludzi łaknęła i ci posilali się stojąc. Za nimi czerń nocy, a ich jednolite stroje były inne niż mój. Obok siedzieli na ziemi ci, których nie interesowało jedzenie. Oni nie odczuwali głodu ani pragnienia. Zamiast twarzy mieli świetliste obręcze. Czekali wyprostowani oparłszy dłonie na skrzyżowanych kolanach. Czekali, aż usłyszą głos.

Nie chciałem należeć ani do jednych, ani do drugich. Nie poznawałem, kto mi tych ludzi pokazuje. Na pewno byłem odrębny. Usłyszałem głos, ale nie zrozumiałem. Czuwający zaś poderwali się i podeszli. Ich długie, białe szaty rozwiewał wiatr, choć powietrze trwało nieruchome. Porywali mnie jednak. Miałem iść z nimi. Łaknący i nie przeobrażony.

- Patrz - powiedział jeden z nich.

Patrząc z bliska, dostrzegałem w miejscu świetlistego krążka normalną twarz. Widziałem, jak spod czyjejś sukni wysunęło się ramię kobiece i ten, który mówił, wbił w to ramię nóż i kroił to ramię. Ciało rozstępowało się i zarastało tuż za ostrzem. Nikt nie płakał. Panowało skupienie. Nóż dotarł do łokcia, ale wpół odwrócona kobieta, której ciało poddawano torturze, nie zmieniła spokojnego wyrazu twarzy. Ten, który kroił jej ramię, wyciągnął narzędzie i podał mi je.

- Nie - powiedziałem.

Wydawało mi się to bardzo trudne.

- Patrz - powiedział i wbił sobie nóż w czoło i rozkroił twarz i szyję aż do tchawicy.

- Nie - powiedziałem.

Nie chciałem się zmieniać, by przynależeć do nich i móc żyć ich przeobrażonym życiem.

- Nie? - usłyszałem wyraźnie. - Nie - ktoś to koło mnie wyrzekł.

- Patrz - powiedział mężczyzna.

Ręce miał puste. Wyciągnął prawą do mnie. Nie czułem bólu, gdy rozstąpiłem się. Prawe oko patrzyło na lewą część ciała, a lewe na prawą część. Stali wokoło mnie, a ja, rozcięty, wstydziłem się swego odsłoniętego wnętrza.

- Nie - powiedziałem.

Bałem się potwornie, że pójdą sobie, zostawiając mnie podzielonego.

Milczeli.

- Nie może tak być, jak ty chcesz - powiedział ten, który mnie rozpołowił. - A zatem twoje ramiona uschną. Będą słabe jak ramiona dziecka. Na tyle jednak mocne, byś zapukał do naszych bram, kiedy przyjdziesz.

Poruszyłem ramionami, a były one słabe i suche. Ciało zstąpiło się.

Zostałem sam.

- Udusisz mnie - sarknęła Anka.

- O Boże, już drugi raz przywidziało mi się, że uschły mi ręce - szepnąłem.

- Co? Która godzina?

- To było ultimatum. Mogę być silny tylko z nimi, jako część.

- Z kim?

- Nic. Przepraszam.

Świt różowił niebo. Miasto jeszcze spało. Spał papież. Zostawał z nami jeszcze kilkanaście godzin. Jego arka kołysała się na łagodnych falach niedaleko brzegu.

Serce biło ci mocno. Wielcy psychopaci, którzy obejmowali władzę, zawsze oczyszczali ziemię. Tak było zawsze. Proces ten wciąż trwa. Należysz do ludzkiego śmiecia. Dowiedziono ci tego. Darowano ci już raz życie. Dlaczego w dowód wdzięczności nie podporządkujesz się. Powinieneś chodzić do ostrowąsego i zapewniać go, że nie masz żadnych tajemnic.

Wpatrywałem się w portret młodej dziewczyny namalowany w 1943 roku przez jej brata - głośnego malarza.

A papież, który przywabia do siebie ludzi. Na Jasnej Górze nakazał czuwanie. Staliśmy poza placem przyklasztornym, tuż za siatką, na skraju zalesionego zbocza.

- Ci w czapeczkach z napisem ,,Częstochowa'' to ubki - oznajmił Janek.

- Skąd wiesz?

- Wiem - patrzył przez lornetkę na podium z papieżem.

- Wszyscy? - zapytałem z niedowierzaniem.

- Cóż!

To był zimny dzień, a trzeba stać i czekać. Milion czekał na jego słowa. Milion przywabionych. Kazał czuwać. Nie zasnąć. Pilnować się. Nasza wolność jest trudna. Musimy więcej płacić. Patrzyłeś na papieża przez lornetkę Janka. ,,Pope charms the crowds''. Oto ten, który pociesza strapione niewiasty i zbolałych mężów.

- Czego chcesz od papieża - zapytał Janek. - Jeździsz za nim z nadmiaru wolnego czasu?

Żachnąłem się.

- Powiem ci.

- To powiedz.

- Kiedyś.

- Kiedyś? Jak będą Szwedyś?

Podobała mi się ta sytuacja, więc powiedziałem:

- Szukam człowieka czystego. Myślę, że on jest czysty. Ja sam nie czuję się czysty.

- Sumienie?

- Sumienie i wszystko razem. Razem, rozumiesz. A czystość daje siłę. On jest silny, co, nie?

- Chyba tak. To płynie z wiary. On wierzy, nawet jeśli ma wątpliwości, że Bóg jest i jest taki, jak to wynika z ksiąg świętych, amen.

- Masz rację. Mój problem polega na tym, że nie dość głęboko wierzę. Niedowierzam.

- To nie tylko twój problem.

Janek nie patrzył na mnie ani ja na niego i to był dialog jak w teatrze.

Najlepiej byłoby zawierzyć do końca. Wodzowi, przewodnikowi stada, jego wizji. Stać się cząstką masy. Cząstką bezpieczną i za nic nie odpowiadającą. Należeć do ludu, a lud nie tyle chce wolności, ile bezpieczeństwa. Ktoś to już wymyślił.

,,Dokąd mnie, biesy, wieziecie?''

,,A do Polski''.

,,Akurat! Nikt nie wie, gdzie leży Polska. Nie czarujmy się. Szukać w sercu, tam, gdzie zapaska zaszyta trochę przyciaśnie, czy tak?''

,,Co też wy, panie, mówicie? Że co, że my bez potrzeby jedziem?''

,,Toć pewnie. Po jaką cholerę ja się tłukę tą waszą karocą! My jedziemy, a woda stoi, jak stała. Może nieprawda? Wyjrzyj no, który!''

,,Adyć prawda to, prawdziusieńka. O, my nieboraki! O, my nieszczęśliwe sieroty. Co z nami będzie!''.

Otwieram oczy. Jest dzień i przez okno słychać leciutki gwar ulicy. Anka śpi. Wysuwam się spod kołdry i ubieram. Ciotka hałasuje w kuchni. Idę do łazienki. W lustrze nad umywalką widzę swą twarz z obrzękłymi oczami. Twarz tropionego. To ja jestem. Mam nie uregulowany stosunek do pracy. Nigdzie mnie nie chcą. Siedemnaście odmów. Cóż to jest siedemnaście odmów? Sto siedemnaście, o, tym można by się pochwalić. Nie chcą mnie, bo kadrowcy boją się esbeków. Esbecy tropią, bo nie mam pracy i tak przy okazji trochę dla rozrywki. Nie mam pracy, bo mnie tropią. No, panie Stefanie, głowa do góry. Właściwie to cię bawi. Lubisz to. W nocy nikt po ciebie nie przyszedł. Nie narobiłeś kłopotu ciotce Basi. Podręczyła się trochę, trudno, kobiety kochają cierpieć. Po śniadaniu poprawi ci się humor. Spakujecie się. Każdy pójdzie w swoją stronę. Już nigdy nie zjawicie się w tym domu.

- Pan już wstał? Będzie piękny dzień - oczy miała opuchnięte z niewyspania i zszarzałą twarz.

- Tak, chcemy wyjechać jak najwcześniej, zanim większość ludzi wpadnie na ten pomysł.

Wiadomo, że noc to noc, a dzień to dzień. Jeden czas nie ma związku z drugim.

Będzie zacierała ślady. Na pewno czuje się spokojniejsza. Nic się nie stało przez całą noc. I teraz też cisza. Wracam do pokoju, nachylam się nad śpiącą Anką i całuję ją w nagie, śpiące ramię.

Jedząc śniadanie, unikam wzroku ciotki i ona unika mego wzroku. Chce dać nam kanapki na drogę. Zabieramy plecaki i torby, i żegnamy się z ulgą, gdy rozlega się dzwonek u drzwi. To dzwonek z głębin minionego czasu, ale zarazem dzwonek przyszłości. I leci ciotka do wrót, a my stoimy jak wryci. Niech już przyjdą, niech mnie wezmą, niech to się skończy. Co mi zrobią? Góra cztery osiem. Wycieczka z przygodami. Ale jest papież. Więc może tylko kilka godzin. Nic wielkiego. Słyszę, że na klatce ktoś coś mówi do ogarniającej się w szlafrok ciotki, ale nie rozróżniam słów. Wciąż stoimy, kiedy ciotka przelatuje obok nas:

- Mówią, żeby zdjąć doniczki z parapetu.

Wstępuję bezwiednie za ciotką do pokoju. Na parapecie nie ma żadnych doniczek. Oblewa mnie fala gorąca. Ten dzwonek to ewidentne szyderstwo. To sygnał z ich strony, że jesteśmy w pułapce. W tym samym ułamku sekundy cała noc wróciła.

Wyszliśmy jednak. Schodziliśmy w najwyższym napięciu. Na skręcie katem oka spostrzegłem, że stoją tam, gdzie wczoraj i patrzą na nas w milczeniu. Oddalaliśmy się, a przecież to nieprawda, gdyż wyraźnie byliśmy coraz bliżej. Pragnąłem, żeby już nastąpił atak, żeby któryś się ruszył czy krzyknął za nami, czy cokolwiek.

Odpychaliśmy stopami lawę ulic, zmierzając na dworzec. Dławiłem się, oddychając zatrutym powietrzem tego nawiedzonego miasta.

do góry

S Z A C H M A T Y

Czyli jak grać, żeby się doigrać.

Krótki kurs historii Polski Ludowej,

W którym

Autor przypomina w kilku scenach różne zdarzenia

Z czasów, gdy był młodszy,

A to wszystko ku nauce i przestrodze

Dla młodego pokolenia.

Repetytorium niniejsze zostało przez autora napisane

Na zamówienie nowego, dobrego rządu

Jeszcze przed obaleniem starego złego.

Nocą wyły psy. Wielkie, wypasione. Wyobrażałem je sobie. Nie wiem, czy były drażnione umyślnie, czy też ulegały napadom jakichś niepokojów, dość że hałasowały zajadle. Szczerzyły pyski, wyciągały pazury. Ich mięśnie przebiegał dreszcz, pracowały stawy i ścięgna. Chciały skoczyć. Ze studni podwórza przez mury miejskich lochów przenikało nocne wycie świdrujące moje uszy.

Polowano na mnie. To psy i tresowani ludzie zorganizowali obławę. Wiedziałem, że chcą mnie złapać, więc uciekałem. Zmieniając miejsca noclegów.

- Musiałbyś dokonać w sobie przełomu i ukryć się. Po prostu żyć w podziemiu. Skoro mamy wojnę.

1. e2 - e4, c7 - c5

Za mną w oknie fiolet nieba.

Zazgrzytały rygle. W uchylonych wrotach pojawił się kapral.

- Drógaj!

- Drogyj - powiedziałem.

- Niech będzie. Pan pozwoli.

- Niech pan za dużo nie pozwala. Za dużo nie pozwalać - przygadali znad stolika miłośnicy pokera.

Obok klawisza stał stary, pomarszczony funkcyjny w zwykłym więziennym chałacie. Gołe stopy miał wsunięte w klapki. W ręku trzymał złożony koc przykryty grubą, białą kostką tkanin, a pod pachę wetknął sobie szarą poduszkę.

- Pan weźmie - powiedział kapral.

Wziąłem. Więzień uśmiechał się chytreńko po swojemu, ledwie dostrzegalnie, a oczami zapuszczał żurawia w głąb celi.

- Miska, talerz, kubek, łyżka - obwieścił kapral.

- Wodzu - zachrypiał więzień. - Platery zostały.

Wódz patrzył na niego w milczeniu.

- O czym ty, kurwa, myślisz.

Postał chwilę, po czym zaryglował wrota, zgrzytnął kluczem i tupiąc oddalił się w towarzystwie swego cichego satelity.

Atrakcją tego dnia była łaźnia. Łaziebny i jego pomocnik przyjmowali z półuśmieszkami defiladę naszych smutnych męskości w wąskim przejściu między szatnią a pomieszczeniami z prysznicami. A potem ,,mała wymiana'' czyli ,,dwa ze ścierką'' i wycieranie się w owe ,,dwa''. Dwa ręczniki.

- Za Gomułki było ciężko o grosz, ale w sklepach wszystkiego w bród.

- Taa, szczególnie brudu za paznokciami.

- Za młody jesteś! Koszulę w zębach nosiłeś.

- Kochany, Gomułka się nie nadawał. Pieprzył godzinami. Aby do wiosny. Teraz nie pora, teraz nie pora. Kiedy u niego była ta pora.

- Panowie, obiad wystygnie. Zebrało wam się na gorzkie żale. Dali, dali.

- Co jak co, ale jo!

Osadzili nas w skrajnym pawilonie wymiecionym pośpiesznie z więźniów. Wewnątrz murów jest inny świat. Nie do przekazania. Rozmywałem się w nim. Więzienie przytłaczało mnie swą wielkością i prawami rządzącymi tym izolowanym kosmosem, choć oczywiście nie wszystkie z nich nas dotyczyły. To wszystko zdarzało się komuś, tobie, chyba zdałeś sobie z tego sprawę po wymyciu się. Wtapiałeś się w stado pojmanych mężczyzn. Zredukowałeś się, zmalałeś, zaniemówiłeś. Dlatego poszedłeś w miejsce, w które poszedłeś.

- Nie jest źle. Siedzimy sobie.

- Nas zabić nie kazano.

- Już tego nie zrobią. Za późno.

- Tak, musieliby zrobić to od razu, jak w ,,Wujku''.

- Rozłożą nas tą bezczynnością.

- My to my, ale teraz będą skazywać tych wszystkich, którzy się wychylą. Za ulotki, za druk, za trzyosobowy, nielegalny tłum.

NIE RÓBCIE NICZEGO PRZECIW NAM, GDYŻ INACZEJ CZEKA WAS ŚMIERĆ.

Czujesz to dławienie. Nie ciąży na tobie żaden wyrok. Jesteś ze swoimi. Z takimi, którzy mają podobne przekonania do twoich, co przecież jest ogromnie ważne. Myślisz, że nie wydzierżyłbyś w celi, będąc więźniem. Rozważasz role i pozy w tej chwili dla ciebie nieosiągalne. Nie zagrasz w tamtym teatrze. Chciałeś się dostać na tę scenę. Chciałeś. Ciągnęło cię. Jesteś tu, gdzie chciałeś, jesteś tu, dokąd cię ciągnęło. Uciekłeś przed psami.

MIŁY CHŁOPCZE - KAPRYS OBOWIĄZUJE.

Ktoś uciszył wyjące psy.

- Skąd pan pochodzi?

- Z S. - powiedziałem, bo co tu ukrywać.

Zaplótł ręce. W powietrzu jak dym snuł się jeszcze jego chłopski akcent, z którym zmagał się całe życie. Zwierzęce oczy baczyły.

- Tak. S. to ładne miasto. W młodości bywałem.

Jak on mówi. S. to ładne miasto! W jego młodości było to ŁADNE MIASTO!

- Prawda?

Dla chłopskiego dziecka mogło to być ładne miasto. Pierwsze w życiu ujrzane miasteczko. S.

Spoglądam na niego ostrożnie, na tę odpychającą twarz. Kłamie. Nigdy nie był w S. Plecie bzdury.

- Można tak powiedzieć.

- Pan ma wyższe studia? I co źle panu było? Nie mógł pan spokojnie pracować w szkole.

Oczy, oczy są potworne. Zabiłby. Łapy chłopskiego syna, które oderwały się od wideł. Stopy, które uciekły od gnoju. W milicji dali mu mundur, wyglądał ślicznie.

- Nie chce pan mówić?

Jego oczy mnie przenikały.

- Inaczej możemy pogadać, proszę pana.

Lata całe babrał się w ludzkim gnoju, od którego najwytrwalszemu chce się rzygać. To ludzkie gówno stokroć gorsze od nawozu spod ojcowych krów i kobyły. To obcowanie z ludzkim bydłem tak wykrzywiło mu twarz.

Wchodzi młody, uśmiechnięty. Adept. Miły i delikatny. Po studiach chciał się urządzić, po pedagogice nie ma dobrej roboty, od razu stanął po właściwej stronie. Zwalnia tamtego. Tamten to nagłe zastępstwo. Wyższe sfery, które zstąpiły tu przypadkowo.

Ktoś, komu są posłuszne psy.

Myślisz o historii Rosji: ciąg zbrodni, grabieży, kłamstw. Miliony ofiar wdeptanych w ziemię. Kości wyściełające dna kanałów. Czaszki umęczonych śpiące w fundamentach wielkich budów komunizmu. Nie zbudowali lepszego świata.

Rozmyślasz o dwustuletniej obecności Rosji w twoim kraju. Pamiętasz krążące po mieście wojskowe gaziki ,,wojennoj awtoinspekcji'' i majestatycznie przelatujące nad miastem helikoptery z czerwonymi gwiazdami. Słyszysz huk tych maszyn wypełnionych jakimiś Saszkami, Lowami, Griszkami, którzy oczywiście nie mają pojęcia, o co tu chodzi, ale przecież oni nie są od myślenia i decydowania. Ty też nie jesteś od rozkazywania. Zimą zamiast Pieti i Koli napuszczą na ciebie Jóźków i Franków.

Wtedy, stojąc i patrząc na ulicę i w niebo, jeszcze tego nie możesz wiedzieć, ale tak się stanie.

Boisz się Rosji. Nie możesz pogodzić się z jej ogromem.

2. Sg1 - f3, Sb8 - c6

Pan Ernest uciekał przed Rosją.

Pan Ernest uciekał, to swoją drogą, a ja podniosłem się na łóżku i odłączyłem przewód od śruby mocującej porcelitową nasadę sufitowej lampy. Drugi przewód dotykał rury klozetowej, a zbiegały się oba w dwóch kawałkach blachy wetkniętej w patyk zanurzony w słoiku z wodą. Tę wersję grzałki nazywaliśmy betoniarką, gdyż po włączeniu mocno szumiała. Grzałki z żyletek nie sprawdzały się, ponieważ zbyt szybko zżerała je korozja.

Parzenie herbaty wtedy, gdy ma się ochotę, szybko weszło do naszych rytualnych czynności. Picie herbaty umożliwiało pielęgnowanie skrawków prywatności z jednej, jak i rozwijanie życia towarzyskiego z drugiej strony.

Szedł do tramwaju w pięknym mieście Rydze wyrośnięty chłopak w skórzanych, wysokich butach, w skórzanej kurtce i ze skórzaną torbą przewieszoną przez ramię. I nie ustrzegł się. Już siedzi na zydlu.

- Ty kto - pytają przebiegle mundurowi. - Szpion.

Ślepia im latają i wnet panicz pojmuje, że podzielona już skóra na niedźwiedziu.

- Ich heisse Ernst Seemann. Ich bin ein Schueller - wyjaśnia panicz.

Ich heisse. Ich bin. Ich wohne.

Bez torby i kurtki, bez butów prowadzą go na dół do piekła.

Koniec schodów. Przewodnik odsunie rygle i lekko popchnie panicza w ciemność.

Pan Ernest chodził po celi, a my z łóżek widzieliśmy, że stał się ponownie młodym Seemannem, który popchnięty przez Charona wkroczył w świat podziemny. Potknął się na progu, pośliznął i padł na twarz w cuchnącą ciecz. Wstał i brodząc w ciemności dotarł do ściany. Sadzawka była pełna ludzi. Warował pod ścianą i wytrzeszczał oczy. Na środku wystawało małe podium, o miejsce na którym walczyli zziębnięci ludzie, spychając się w gnojówkę. Panicz drżał pod ścianą, ale nie mógł ścierpieć myśli, że walcząc, ponownie zanurzyłby się w odchodach. W końcu Charon przewiózł go łodzią w górę ku białemu światu. Śmierdzący i osłabły poszedł do mamy. Tak naprawdę nie był szpiegiem. Uwierzono mu po dwóch dobach. Pomyłka.

CÓŻ, ZDARZAŁO SIĘ ZA CARA, ZA BURŻUAZJI, ZDARZA SIĘ I NAM.

Przepadał za mocną herbatą. Zalał wrzątkiem słoiki.

- Dlaczego pan nie wyjechał do Niemiec. W pana sytuacji...

- Jestem Polakiem - mówi i nikt z nas nie śmie pytać.

Nie śmiemy pytać o drogę, jaką przebył Ernest Seemann, syn kupca kolonialnego z Rygi i pół-Polki rodem z Heilsbergu w Prusach Wschodnich.

Jesteśmy wzruszeni.

Pan Ernest, na poły jeszcze chłopiec, spaceruje po celi od okna do stołu, cztery kroki, i wie, że dziś ma swój dzień, błyszczy jego gwiazda. Pan Ernest zabłąkał się między nas. Przypadek.

3. d2 - d4, c5 : d4

Psy. Ktoś je obudził. Na spacer też w towarzystwie zadrutowanego psa. Wirowała karuzela słów i śmiejąca się gęba esbecka na gościnnych występach, w nietrudnej roli, wprawka, palcówka.

- Mógłby pan wyjść za kilka dni, gdyby pan podjął współpracę z nami.

- Nie.

- Dlaczego. Wróciłby pan do żony i syna.

- Nie mam do was zaufania.

Śmieje się ten dbający o siebie mężczyzna. Niedługo jednak zacznie tyć.

- Jak pan chce. Żeby pan nie żałował. Będzie pan żałował. Zobaczy pan.

NASTĘPNYM RAZEM NIE WYJDĘ Z CELI.

I pana Ernesta też wzywali.

- O co pana pytali?

- Z kim siedzę.

- I co? Powiedział pan?

Złapaliśmy go i zaczęliśmy dręczyć.

- No, skoro pan powiedział, to pana puszczą.

Zaprawa wokół rury biegnącej pod sufitem w poprzek celi została wyskrobana. Przez powstałe szpary można było przywołać kogoś z sąsiednich pomieszczeń, rozmawiać lub podać listy, które tą drogą swobodnie wędrowały przez długość pawilonu do miejsca przeznaczenia. Z góry na dół i z dołu do góry latał koń czyli poczta na sznurku.

Z dołu góra związkowa wzywała do pięciodniowej głodówki.

- To nie jest nawet głodówka. To taki większy post.

Podczas spaceru zbliżyłem się do przewodniczącego, gdyż tego dnia przemieszano kilka cel z piętra z kilkoma z parteru.

- Panie Tolku. Dobrze, że pan wezwał do głodówki. Powoli następuje rozkład. W ogóle nie potrafią zorganizować sobie czasu. Szczególnie robotnicy. Po prostu nie mają nawyku czytania. Tak, że, wie pan, to świetny pomysł z tą głodówką. To wszystkich umocni wewnętrznie.

Dreptaliśmy jedni za drugimi między naszym pawilonem, stolarnią a strefą śmierci z górującą nad nią wieżyczką czyli kogutem, w którego bezsennym, szklanym oku czuwał sługa więzienny z karabinem. Przewodniczący szedł z przechyloną głową, jak miał we zwyczaju.

- Mmasz rrację.

- Bo wie pan, panie Tolku. Intencja jest piękna. Wiadomo, że nic to nie pomoże. Ale zawsze. I jeśli na zewnątrz będą w porę wiedzieć, to ogólny wydźwięk bardzo...

- Ttak, Sttefan - powiedział pan Tolek, uśmiechając się ledwie dostrzegalnie.

Milczeliśmy.

Minąwszy klawisza z zakratowanym psem rzekłem:

- Chce pan wiedzieć, jak było?

Milczał. Podniósł oczy nie od razu.

- Nnie. Tto znaczy mniej wwięcej wiem. To, co robią, tto ich rzecz. Mmy jesteśmy pozbbawieni możliwości działania.

Och, jakże kochałbym go, gdyby był moim ojcem. Ojciec. Najlepszy ze wszystkich. Mądry. Surowy. Dostępowałem łaski rozmowy z nim i z minuty na minutę pojmowałem, że mnie odpycha.

- Panie Tolku - czepiałem się. - Jak pan sądzi, czy komuna da sobie radę, to znaczy, czy da radę obrócić ludzi przeciw nam. Bez wolności.

Powiedziałem tak, ale nie byłem przekonany. Może wyczarują pieniądze. Jaruzelski jak Gierek będzie dalej robił komunistyczną propagandę. Wicie-rozumicie. Aby Polska. Ramię do ramienia, wspólnymi łańcuchy.

- Słyszał pan? Niedostatek socjalizmu, nie zaś ichni socjalizm jest...

- Nie, nie ddadzą rady - odrzekł przewodniczący i zamilkł.

Nie chciał płynąć ze mną.

4. Sf3 : d4, Sg8 - f6

Do celi z więziennego szpitala powrócił pan Kazimierz i zajął legowisko pode mną.

- Co, Kaziu, co tam słychać?

- Jak tam było?

- Lepiej, co? Nie dajesz się?

Rozczesywał obrzmiałymi palcami długie, przetłuszczone włosy i śmiał się cicho. Legenda robotniczego oporu.

- Jo. Nie dałem się.

- Trafiłeś akurat na głodówkę.

- Teraz?

- Zaraz po widzeniach. Ty chyba nie przystąpisz. Jesteś chory.

- Ja tyż przystąpię.

- Nie, Kaziu. Przemyśl to. Pięć dni.

Chodził z Wojtkiem po celi, ale wówczas przystanął.

- Co to jest? Pięć dni.

Nie mógł widocznie chodzić. Rozebrał się i wsunął pod koc.

5. Sb1 - c3, d7 - d6

Jak wszyscy pisałem grypsy na małych karteczkach, które owinięte w folię wtykałem w uskładaną kulę margaryny więziennej przydzielanej nam w nadmiarze, a na zewnątrz nieobecnej w sklepach. Margarynowa kula miała być przekazana żonie podczas widzenia.

Pisałem grypsy ze swojego brzegu, a Wojtek dochodził już do brodu nie opodal zniszczonego mostu. Wstąpił w połyskliwą wodę nagi, wysoko w dłoniach dzierżąc zwinięte ubranie, buty i mauzera. Brodził. Żadna strona rzeki nie okazywała niepokoju tej nocy.

Wojtek staje pośrodku rzeki. Czuje prąd wody i patrzy w gwiazdy.

,,Boże, jak pięknie. Czy to możliwe? Rany Julek! Jak cudnie. Matko Boska, czy to aby prawda?''

Gdy dojdzie do brzegu, zacznie nim trząść zimno. Chyłkiem dopadnie zarośli. Ubierze się. Po czym zostanie ujęty. Powróci następnej nocy. Pokaże im drogę. Podziękują mu i pójdą dalej.

Wojtek zatrzymuje się przy oknie. Chrząka. Patrzy niewidzącymi oczyma na dach stolarni, róg łaźni, mury, wieżyczki, druty. Chrząka. Niepodobna znieść to chrząkanie. To on przewiózł ich przez rzekę. Taki miał rozkaz.

Maior mówi do mnie półgłosem:

- Jemu wszystko się miesza. On się w ogóle inaczej nazywa.

- Skąd wiesz?

- Mówię ci.

6. Gf1 - c4, e7 - e6

Kolacja ta była ostatnia. Latał koń między parterem i piętrem, przepychała się poczta wzdłuż rury. Wszystko zostało uklepane.

O dziesiątej jak zawsze otworzyliśmy okno i odmówiwszy modlitwy oraz odśpiewawszy ten kawałek hymnu, który nie mógł być nieznany wszystkim bez wyjątku, krzyknęliśmy sobie w tę mroźną noc ,,dobranoc''.

Nie zareagowaliśmy na odsuwane rygle i klawisza, który we wrotach czekał, aż przestaniemy odprawiać swój święty obrządek i oddamy mu noże. Wysłuchał zwykłego komentarza, że skoro w dzień się nie zadźgaliśmy, to...

- Noc jest od spania, panie plutonowy.

- Ja tu nie rządzę - wyjaśnił i policzył nas.

- Zgadzają się sztuki - zapytaliśmy.

- Tak. Dobranoc - lekceważył nasze szyderstwo.

- Dobranoc.

Zaryglował nas i zgasił światło. Wtedy dopiero zaczęło się mycie, przebieranie, sranie, szczanie, chodzenie, palenie, ględzenie, szeptanie i śpiewanie. Wzajemne przeszkadzanie sobie zanim każdy ukryje się w swej łodzi, udając najpierw, że śpi, a potem rzeczywiście odpływając w półśmiertelny stan wytchnienia.

Rano nie chcieliśmy już jadła, napoju. Stojąc w krótkich majtkach i więziennej koszuli powiedziałem, że od dzisiaj głodujemy i w jakiej intencji.

- Tak, panie kapralu. Słowo.

Kapral nic nie gadał, ale przyczajeni za nim funkcyjni ślepili w głąb celi, a gładkie ich gęby wyrażały uznanie. (Kurwa, zadyma. Zadyma!).

Szczękały rygle innych cel, a my słuchaliśmy, czy nie dobiegnie naszych uszu charakterystyczny dźwięk wazówki ocierającej się o miskę przy wlewaniu zupy lub tylko przedłużającego się postoju ekipy przy celi, co świadczyłoby, że KTOŚ WZIĄŁ ŻARCIE. W KTÓREJ CELI? KTO, KTO!! Kto się sprzeniewierzył. Jak bolszewizm, to bolszewizm. Raz nam się wydawało, że tak, potem, że chyba nie, myliliśmy się przy odliczaniu cel, aż daliśmy spokój.

Tymczasem powstała przy rannej herbacie kwestia naszej moralnej czystości, jako że mieliśmy w celi własną żywność z paczek od naszych rodzin. Gdyby tę żywność wystawić na korytarz, to by nam uwierzyli, że naprawdę nie jemy.

- Trzeba platery tyż wystawić. Złodzieje to szmate na kij i przez okno, żeby drugie widzieli, że głodówka - radził pan Kazimierz. - Jak siedziałem, to tak żeśmy robili.

Nie chcieliśmy przystać na takie rozwiązanie. Ten kij z ręcznikiem i fiuu za okno, i te platery za drzwiami. (- Nie, panie Kaziu, No, nie!).

- Złodzieje to tak - radził pan Kazimierz - nawet nie piją, tylko jak do łaźni idą, to trochę tej wody. A przedtem to rozpuszczalim cukier w wodzie i maczalim ręczniki, a potem te ręczniki można possać. Jak siedziałem, to tak żeśmy robili.

Nie chcieliśmy się na to zgodzić. My, młodzi. Czuliśmy dystans do takich zachowań. Po prostu, czy nam wierzą, czy nie - nie jemy i nie usuwamy żywności.

- Klimat jest dobry - powiada Minor. - Tu pamiętają ,,Solidarność'', wiedzą, że dzięki niej mieli na krótko samorząd w pawilonach. We wrześniu czy październiku był nawet bunt, ale nieudany.

- Ale tu nie chodzi o wciąganie więźniów w nasze sprawy.

- Nie, no jasne, że nikt o tym nie mówi. Lepiej jednak być w otoczeniu nastawionych życzliwie niż wrogo.

Kiwaliśmy sobie głowami w przenajświętszym obrzędzie kiwania głowami.

W południe wyprowadzono nas jeszcze na spacer. Nie ukrywaliśmy swego bezgranicznego szczęścia, co tu kryć - dumy, że oto głodujemy. Wprawdzie to początek, jeszcze niby nic pewnego, niemniej jednak MAMY WOLĘ.

Pozdrawialiśmy podniesieniem ręki i uśmiechniętymi gębami tych, co wyglądali zza krat i czekali na spacer w drugiej turze. Chcąc jednak uniknąć naszego podchodzenia do okien na parterze czyli wyłamywania się z bezładnego wprawdzie, ale jednak szyku, poprowadzono nas na plac między stolarnią a łaźnią. W jej oknie stanął na kracie więzień i jął się drzeć: ,,czerwone pająki, skurwysyny, czerwone pająki, skurwysyny'' i coś jeszcze, ale jego oracja była w zasadzie jednowątkowa. Pilnujący nas klawisze ignorowali te występy, zachowując powściągliwość jak ich uczono. Liczyli na czyjąś interwencję z głębi łaźni. Więzień zaś podniecał się swymi słowami coraz bardziej, a otrzymawszy trochę papierosów, o które się przymawiał, jął szydzić z dozorców. Kapral próbował przez krótkofalówkę porozumieć się z szefostwem, ale z pudełka sypały się tylko trzaski. Poszedł do pawilonu krokiem mającym nie zdradzać objawów zdenerwowania. Obok niego dreptał pies.

Zawrócono nas z wybiegu, choć mówiliśmy, że za krótko, na pewno za krótko. Nieliczni nosili przeszmuglowane zegarki, pukali w nie. I tak dalej, ale pokojowo, tak że nie ujrzeliśmy ATANDY.

7. Gc1 - e3, Gf8 - e7

Duet Maior i Minor oddawał się rozkoszom gry w szachy.

Pan Kazimierz leżał nieruchomo na łóżku.

Pan Ziutek układał pasjansa.

Wojtek chodził po PLAŻY i chrząkał, a ja siedziałem na wysokiej skarpie łóżka ponad wodami, podśpiewując idiotyczny przebój ,,Kraftwerku'':

I'm an operator.

In my pocket calculator.

- Operejter, kalkulejter - ucieszył się pan Kazimierz.

- Im controling... - dodawał-

- Operejter, kalkulejter.

Nie było to złe. I?m operator. In my pocket calculator.

Wtedy odkryłem ,,Gospodę pod Królową Gęsią Nóżką'' monsieura Francea wypożyczoną przezornie z biblioteki pawilonowej łącznie z przemówieniami W. Gomuł'' monsieura France?a wypożyczoną przezornie z biblioteki pawilonowej łącznie z przemówieniami

Wojtek chodził i uśmiechał się. Chrząkał. Jego oczy były chore i skrywał je za ciemnymi okularami. Gdy je zdejmował dla przetarcia, wyglądał bezbronnie, wprost nieprzyzwoicie, nie do zniesienia.

Wtedy nie myślał o oczach. Wtedy, karny żołnierz, wysłuchał OSTATNIEGO ROZKAZU o złożeniu broni, ujawnieniu się i podjęciu pracy dla Polski.

W chwilę później każą mu zostać i powiedzą o ,,Nie''.

- Wojtuś, wstąpiłeś do niewłaściwej armii. I wtedy, i teraz. Pracować dla ,,Solidarności''? My to my, młodzi i głupi, ale ty?

- NIE BYŁO INNEJ ARMII - uśmiecha się Wojtek.

8. Hd1 - e2 (a) ...Hd8 - a5

Popołudnie i wieczór dały mi się we znaki. Podobno najgorsze są pierwsze dwie doby. Zwłaszcza jak się słyszy bezlitosnego Maiora wykładającego Minorowi język strukturalny N. Wirtha.

- Ładna forma. To nie Basic. Różnica taka jak między arytmetyką a algebrą.

Minor rozumie Maiora. Łapie w lot tę pełną strukturę algebraiczną. Bracia kochają się bardzo, nie widzieli się całą noc, więc muszą się nagadać.

To jest właściwie nowy gatunek prozy - RF, czyli real fiction. Maior mówi o programowaniu komputerów. Ustawianie pamięci komputera. Można ustawić mu pamięć, jak się chce. Na łańcuch, na rekord, na plik. I koniecznie przestrzegać reguł, gdyż inaczej ,,się zawiesi''.

- W odróżnieniu od tablicowych liczba elementów w typach plikowych nie jest z góry ustalona, lecz zależy od programu. Plik jest jedynie abstrakcyjnym modelem istniejącego zbioru danych występującego poza programem.

- Przepraszam, Rysiu - mówię. - Komputer, no pewnie, niezła rzecz. Ale tak naprawdę coś do programowania na miarę naszych ambicji to przecież człowiek, nie?

- Podsłuchujesz - prycha rozbawiony Maior.

- Nie sposób cię nie słyszeć.

- Hm. Coś w tym jest.

I dalej do Minora: opis - słowa kluczowe, następuje opis elementów pliku, które mogą być dowolnego typu...

Minor rozumiał. U obu była ta swoista mieszanina błyskotliwości, infantylizmu i egoizmu ludzi utalentowanych matematycznie, którzy emocjonalnie pozostawali ciągle w czwartej klasie liceum. Skubali brody i włosy przesiąknięte dymem tytoniowym, śmiali się do sera, a w ogóle to grali przy tym W SZACHY.

9. 0-0-0, a7 - a6

Nie będę mówił o głodzie. Ja nie, ale Wojtek mógłby opowiedzieć. Pan Kazimierz też mógłby opowiedzieć, ale śpi. Wojtek nie leży na łóżku jak my. Ubrany w swe zielonkawe spodnie i takiejże barwy koszulę chodzi po celi. Chrząka i uśmiecha się. On tak, on miałby prawo większe niż pan Kazimierz. Tak mogłoby być, ale Wojtek wszystko zapomniał, to znaczy nie tyle zapomniał, ile przebaczył. Wszystko. Teraz uśmiecha się i chrząka. Chrząka facet, w którym nie ma żaru. Odstał swoje pod półeczką (Tam, tam stańcie), odsiedział swoje na krześle bez oparcia ze słońcem lampy przed oczami (Patrzcie, patrzcie, chcę, żebyście patrzyli mi w oczy) i to jemu nawlekano kiszkę stolcową na kij od szczotki (Taką wam robimy przyjemność, Stary, a wy jak się zachowujecie).

- Piszcie wszystko, wszystko. WSZYSTKO. Życiorys. Od początku. Piszcie, piszcie. Umiecie przecież pisać.

- Co mam pisać.

- Piszcie prawdę.

Wszystkie ich wielkie, wypasione psy warowały wysoko, u góry. Beton tej obszernej celi cuchnął szczynami i usiany był ludzkimi odchodami. Z jednej strony Wojtek, nagi, z drugiej strony stołeczek, a na nim o wyciągnięcie ręki leży złożone w kostkę jego ubranie. Wojtek dygocze z zimna, więc się próbuje otulić ramionami. Koniec. Dosyć. Dosyć. DOSYĆ. DOSYĆ.

Przy spodniach jest metalowy guzik. W guziku jest cjanek. ,,To specjalny guzik, Stary'' - powiedział dowódca Wojtka. ,,To na wszelki wypadek, gdybyś już nie mógł''. Wtedy się mówiło do Wojtka ,,Stary'' mimo jego siedemnastu lat. Stary wierzył dowódcy. Dowódca nie okłamuje żołnierza.

Wojtek mógłby possać guzik. Przysuwa się do kraty. Dotyka spodni. ,,Czy to wszystko prawda?'' Cofa rękę. Wspiera się o kratę i płacze. Niebawem przyjdzie Charon i zabierze go na górę. Już nie zrobi ani jednego przysiadu. Niczego. To naprawdę koniec.

JESTEŚCIE SZPIEGIEM, DYWERSANTEM, ZDRAJCĄ. NIE JEST KONIECZNE, ABYŚCIE ŻYLI.

- Ja bym wywiesił szmatę za okno, żeby wszyscy widzieli.

- Nie, panie Kaziu.

- Nie. Kaziu, oni mają rację - powiedział Wojtek. - Jak się czujesz.

- Dobrze.

- Chcesz pić.

- Jo. Jakby tak trochę tego prądu z sufitu.

- Jasne - powiedziałem. Stanąłem na łóżku, aby podłączyć betoniarkę, gdyż nastała godzina herbaty.

Głód wpędził mnie w depresję. Głowa bolała, ale niegroźnie. Nie będę o tym mówił. Myślę, że Wojtek miałby prawo opowiedzieć o głodzie. Mógłby o tym opowiedzieć ten człowiek, w którym nie ma żaru życia, nie ma tej siły, która pozwala uczepić się i brać. Ten pośród nas ostatni Mohikanin Armii Krajowej, któremu przepalono oczy i z celi śmierci wywiedziono.

JESTEŚCIE ZBRODNIARZEM, ALE WŁADZA LUDOWA WAS SIĘ NIE BOI. DAJEMY WAM MOŻLIWOŚĆ POPRAWY.

I czwarty dzień nie należy do łatwych, kiedy spadasz godzina za godziną w coraz głębszą studnię czasu i przesuwają ci się przed oczami kolejne cembrowiny. Inni też spadają, ale każdy w swoją własną, każdy osobno. Na parapecie psuło się żarcie. Trzy razy na dzień funkcyjni taszczyli na górę aluminiowe kotły, trzaskały rygle, zgrzytały klucze, skrzypiały wierzeje.

- Nie. Dziękujemy.

Funkcyjni zaglądali do wnętrza celi. (O kurwa. Zadyma).

Spadamy. Wszystko boli. Lepiej byłoby, gdyby nas puszczali na spacer czy w ogóle gdybyśmy coś robili.

Nie mam prawa mówić o głodzie nawet w piątym dniu, gdy zbliża się godzina zwycięstwa. Jeśli przedłużymy POST na szósty dzień, to zaczną nas karmić przemocą. Takie przepisy.

- Nie przemocą, tylko szlauchem.

- Nie tyle szlauchem, co kaszą manną.

- Życie jest święte. Nawet dla władzy ludowej. Alleluja.

Po celach chodzi facet w białym fartuchu.

- Jak się, panowie, czujecie?

- Bardzo dobrze, panie doktorze.

- To świetnie.

- Dziękujemy.

- Aha! Radzę wziąć TROCHĘ SOLI, by przeciwdziałać zbyt gwałtownemu ubytkowi chlorku sodu z organizmu. Rozumiecie, panowie?

- Rozumiemy. Dużo, panie doktorze?

- Nie, niedużo, pół łyżeczki wystarczy.

- Dziękujemy. Jest pan bardzo miły.

- I mnie było miło. Do widzenia panom.

- Do widzenia panu, panie doktorze.

Poszedł.

To był doktor. A może lis.

ŚMIERĆ BYŁABY DLA WAS NAGRODĄ.

Pośrodku nocy obudziło mnie wycie psów. Na pewno biegały wokół pawilonu po wytartym śniegu, przystawały i, kolebiąc się nieznacznie, unosiły łby. Wszystkie ślepiły w okno mojej celi. Nie miały krat na pyskach i nic im nie przeszkadzało szczerzyć mord. Wytropiły mnie. Stały tam na dole i czekały. Byłem ich. Nie będąc pewien, czy jakiś bydlak nie potrafi skoczyć na wysokość piętra, wstałem i sprawdziłem zamknięcie okna.

Pan Kazimierz nie spał. Odkryłem to, gdy wracałem do łóżka.

- Nie śpi pan, panie Kaziu.

- Jo. Ni mogę.

- Ma pan picie?

- Jeszcze trochi jest.

Położyłem się. Nie było psów. Jasna sprawa. Tylko na spacer w asyście psów. Nie mogłem się jednak uspokoić, więc zaszeptałem:

- Panie Kaziu, czy słyszał pan psy?

Milczał, zapytałem raz drugi, sądząc, że nie usłyszał.

- Psy? Nie bój się.

Tak mu pobili syna, że chłopak doznał paraliżu prawej ręki. To miało być ostrzeżenie. Rozumiał to. Syn zapłacił za ojca.

- Nie bój się - powiedział jeszcze raz, a ja zawstydziłem się i milczałem.

- Jest jak jest. Będzie, co ma być. Swoje robić trzeba. Pamiętaj.

Nie mogłem już spać. Wcale nie odpędził ode mnie psów. To były te same psy, które biegały wokół auli uniwersytetu, kiedy tam wchodziłem 11 grudnia, to te, które tak urosły przez jedną noc.

10. Gc4 - b3, 0-0 (b)

Leszek siedział wysoko, u szczytu i sam.

- Co było?

- Gadają.

- Co?

Wzruszył ramionami.

- Prosiłem cię. Nie pilnujesz tego, z czego masz chleb.

- To raczej ty nie pilnujesz. Ja jestem techniczny. WIDZISZ, ŻE POUCIEKALI.

Usiadłem obok Leszka. Delegaci grupkami zalegali niższe rzędy.

- Lechu - upewniałem się. - Czy już głosowano. Głosowano czy nie?

- Nie.

- To już nie będą głosować. Nie ma quorum.

- Będzie mniej roboty. I tak nikt tych uchwał nie czyta. Oprócz nas.

- Aula wynajęta jest i na jutro. Tolek nie pozwoli, by tak się rozeszli bez niczego.

- PRZECIEŻ JUŻ SIĘ ROZESZLI - mówi Leszek i robi do mnie oko, że niby czołg mu przejedzie, jeśli jutro ktokolwiek zjawi się na obrady.

Słuchamy pana Antoniego, który nie chciał zabierać wcześniej głosu i zdecydował się dopiero teraz, gdy już najważniejsze sprawy Związku zostały omówione.

- Czyż nie pięknie byłoby, gdyby tak, szanowni delegaci, przywrócić ulicy Ickiewicza jej dawną, pełną nazwę? Albo daleko nie szukając, weźmy taki plac Owackiego, och, jakże rosłyby nasze serca, gdyby nazwano go po dawnemu! Cóż by się stało, gdyby rondo Ościuszki stało się tym historycznym rondem w pełnym brzmieniu? Wszystko nam zabrali. Wszystko przekręcili. Nawet nazwy. A czyż i te stare brzmienia godzą w nasz sojusz ze Związkiem Radzieckim? Nie chcę, by mi ktokolwiek na to pytanie odpowiadał. Drodzy państwo, jestem za ulicą Mickiewicza, placem Słowackiego, rondem Kościuszki.

Zapalili się delegaci na te słowa. I wszyscy klasnęli, i wszyscy ,,Uchwalamy!'' chórem okrzyknęli.

- Kiedy nas za mało. Nie możemy podjąć uchwały.

- Kto poszedł, ten poszedł. Co nas to obchodzi.

- Uchwalamy!

- Proszę państwa. Nie możemy. To będzie niepoważne.

I powstały spory, ale przepis o quorum nie dawał się obejść.

- Możemy jednak przyjąć apel i wysłać do magistratu.

Tu wszyscy klasnęli, i wszyscy ,,Rezolucję!'' chórem okrzyknęli!

Nie mogli się jednak uspokoić. Kiedy pan Tolek wszedł na mównicę, zaczęli przez grzeczność przycichać. Przewodniczący już mówił, ale jeszcze go nie rozumiano. Aż w kolejnym ułamku sekundy pojęli:

,,Szli krzycząc: Polska! Polska!''

Zamilkli urzeczeni dźwiękiem dawnej nazwy kraju.

,, Wtem jednego razu

chcąc krzyczeć zapomnieli na ustach wyrazu''.

I mnie przeszył dreszcz.

,,Pewni jednak, że Pan Bóg do synów się przyzna,

Szli dalej krzycząc: ,,Boże! Ojczyzna! Ojczyzna!''

- Ojczyzna, ojczyzna - darli się zewsząd.

- Boże, ojczyzna, ojczyzna.

Wszyscy powstali z miejsc i cieśnili się wokół pana Tolka, czyniąc niezmierną wrzawę w tej ogromnej sali.

Leszek i ja bezwiednie zeszliśmy na dół auli ku innym.

Przewodniczący ,,Uciszcie się, uciszcie się!'' - wołał tak długo, aż odniosło to skutek. Wtedy zapytał:

- Olacy! Olacy! Będziem Polakami?

- BĘDZIEM POLAKAMI.

I wszyscy klasnęli, i ,,Będziem Polakami'' chórem okrzyknęli!

- Mmyślę - obwieścił pan Tolek - że mamy prawo zaśpiewać: JESZCZE POLSKA NIE ZGINĘŁA!

- KIEDY MY ŻYJEMY - śpiewaliśmy. KIEDY MY ŻYJEMY.

Wzruszeniom i radościom przez kwadrans nie było końca w tę noc.

11. Wh1 - g1, Gc8 - d7

Dobrze, że zabrali psy. Gdy wiemy, że ich nie ma, spadamy z przyjemnością. Wirujemy ładnie, my, płatki śniegowe, kręcimy się, my, duchy czyste, wioniemy, kędy chcemy.

Raz jeden przywódca partyjny,

Co pragnął naprawić socjalizm,

W następstwie głębszych analiz

Wprowadził stan awaryjny -

Raz jeden przywódca partyjny.

MY WALCZYMY Z WROGAMI LUDU PRACUJĄCEGO MIAST I WSI.

NIE MAMY DO WAS NIC, DOPÓKI NIE WEJDZIECIE NA ZŁĄ DROGĘ.

Raz pewien ważny generał

Związkowców za druty rzucił

I bardzo się przy tym smucił,

I łzę ukradkiem ocierał -

Raz pewien ważny generał.

Przyszedł do celi Iwan, by zebrać chętnych do prenumeraty ,,Trybuny Ludu'' lub ,,Żołnierza Wolności''.

Uśmiecha się, a my rozumiemy, że to pan Tolek go wysłał, by zorientował się naocznie w nastrojach.

- O, Kaziu. Jak się czujesz?

- Coraz lepi.

- Widzę, że się ledwie mieścisz w łóżku - powie Iwan.

Pan Kazimierz zachichocze jak stary cwaniak, a my z nim.

Raz jeden wysoki wojskowy,

To głowę miał nie od parady,

Więc łapał różne posady.

Poza tym był dosyć morowy -

Raz jeden wysoki wojskowy.

12. g2 - g4, Sc6 : d4 (c )

Nie wolno zapominać, że poprzedni ruch należał do pana Ziutka.

Którego wywabiono z jego wiejskiego domu.

Którego płuca ukształtowano w dwa miechy.

Którego kark pogrubiono.

Któremu powierzono tajemnicę wytopu szkła.

Który produkował.

Zaczęło się w sortowni. Dziś brzmi to dziwnie, że nie na produkcji, tylko w sortowni, gdzie większość stanowią kobiety. W tydzień po Stoczni, dokładnie. I z tej sortowni rano przyszły cztery na produkcję do wytapiaczy, żeby się zorientować.

Zdarzyła się boska chwila, że wparował na tę beczkę, skrzynkę, nie pamięta, wszystko jedno co, i jął krzyczeć te wszystkie słowa, jakie już dawno były przemyślane, setki razy powiedziane przy wódce, kiedy to wydawali wyroki na brygadzistów, majstrów, kierowników, dyrektorkę, wszystkich czerwonych skurwysynów, których zagnać do rezerwatu w Białostockie albo odstawić na granicę w Brześciu, to te kobiety pchnęły go na skałę, a on miotał kamieniami, ciskał, furczały bryły ponad głowami stojących wokół, jego szaleństwo wzbierało, zapalało przybywających, aż poczuł, że urósł, tak, urósł trochę, on - głaz na skale, oni - lawina.

Bali się.

Zebrało się ich sporo, baby jazgotały, to znów cichły, bali się.

A jak będą bić, zatłuką pałami, albo zwolnią z pracy, co robić, jak tu żyć, takie zarobki, a ceny, każdy jeść musi, i wypić trzeba, a dlaczego Polak ma nie jeść mięsa, jak lubi, co to my, dziady.

TRZEBA DO NIEJ IŚĆ!

We trzech przemierzają wybetonowaną trajektorię swego wzlotu, a gorąca wataha za nimi.

Do góry.

W holu budynku dyrekcji pod filodendronem stoi zakładowy esbek i pan Ziutek widzi na jego jeszcze młodej twarzy cień ironicznego uśmiechu. Przez najbliższe sekundy pan Ziutek, idący przecież w górę po schodach, wróci myślą do swej chałupy, gdzie był najmłodszy spośród siedmiu braci. Nic nie mówi. Dojdzie do komnat, gdzie ONA siedzi i będzie miał swoją chwilę wielkości.

- Panie, panie Bugaj, panie Bugaj - powie dyrektorka i wszyscy trzej pojmują, ile JĄ to ,,panie Bugaj'' musi kosztować.

- Panie Bugaj, no co ja panu takiego zrobiłam? CO TAKIEGO?

Patrzy na nich.

- Czy pan może mi wybaczyć.

Postąpi krok ku NIEJ, a ONA drgnie. Oddali się tym samym od kolegów i ugrzęźnie w tym puszystym dywanie: tu oni, tu on, tam ONA i te JEJ przydupasy. Czując się jednak wyższy niż był dotąd, spomiędzy mchu, w którym tkwi, wskaże ręką na okno.

- Pani dyrektor. Sprawa jest taka, że tu nie idzie o mnie. JA PANI WYBACZĘ, ALE TE TRZY TYSIĄCE LUDZI PANI NIE WYBACZY.

- To co ja mam robić, panie Bugaj? Co ja mam robić?

I nikt z nich nie uwierzy w JEJ dwie łzy.

Pan Ziutek odejdzie. Jego proletariacki protest z Sierpnia zostanie nazwany słusznym. Przewodniczenie Związkowi w hucie przez 500 dni jego istnienia będzie wybaczone. Uwolnią pana Ziutka.

Bramę więzienną przejdzie, a Alpy przeleci.

13. Ge3 : d4, Gd7 - c6

- Kartę otrzymujemy statystycznie częściej w przedziałach 7-12. Idzie nam zatem o odczytanie zawartości środka.

Maior rozumie wszystko, co mówi Minor. Grają sobie we dwóch w brydża i cieszą się.

- Licytacja 1 kier, 1 pik do 3 trefli dwuznaczna, ale przez dalszą licytację oraz przez domniemanie dowiadujemy się, o które znaczenie chodzi.

Żaden z nich nie odejdzie. Obaj w listopadzie zdążyli zapisać do bardzo kompromitującej organizacji o nazwie Klub Rzeczypospolitej Samorządnej.

SĄ BARDZO GROŹNI I DLA ICH WŁASNEGO DOBRA BĘDĄ DŁUGO TRZYMANI.

Nie puszczano nas na spacer, więc koń począł latać, a rur-poczta pełzać.

WALIMY 3 razy po 5.

Brak reakcji.

BRAK REAKCJI.

B R A K R E A K C J I.

Leci koń i wraca z wieścią, że Tolek poszedł ROZMAWIAĆ. (Jak to brzmi: tak po prostu otworzył sobie drzwi i poszedł. Porozmawiać).

Znów nic i WALIMY. Walimy w menażki, kubki przy kracie i blachę drzwi. Pan Kazimierz na koniec podszedł do wrót i kopnął nogą, a WROTA SIĘ OTWARŁY.

Na korytarzu stał klucznik. Nie wiedzieliśmy, co zrobić, kiedy tak drzwi się otwarły. Czyż nie szło nam o otworzenie drzwi? Tak. Szło nam o otwarcie drzwi w ogóle. Ale nie tych konkretnych. Koledzy zamknięci, to my też chcemy być zamknięci. Przyciągam niezdarnie te wierzeje, bo klamki nie ma. Sierżant bez słowa podszedł, docisnął wrota i przekręcił klucz. Wcześniej przez niedopatrzenie były zamknięte tylko na rygiel.

Wojtka wzięli pierwszego.

- To pan?

- Panie kapitanie - uśmiecha się Wojtek.

- Panie kapitanie - mówi.

Nie ma w nim prawdziwej siły. Wszystko wyciekło. Ten kapitan na zimną twarz i nosi dumne nazwisko przywódcy Spisku Podchorążych. Tamten to był porucznik. Podszedł do Wojtka i powiedział: ,,Co tak stoita? Nie nałuczyli was stoić w ty bandzie. Faszysta!''. Wojtek milczał. Tamten zwycięski i zadowolony pchnął pogardliwie Wojtkowy bark. Już odchodził, gdy Wojtek podniósł lewą rękę i delikatnym ruchem strzepnął to coś, co tamten, dotykając go, zostawił, po czym opuścił rękę i dalej stał na baczność na tym apelu.

Drugi poszedłem ja.

W pokoju wychowawcy stalowy sierżant, który mnie widział domykającego drzwi, kapitan i jakiś cywil o esbeckiej powierzchowności.

Na stole leżał mikrofon. Prostactwo inscenizacji poraziło mnie.

- Czy to pan wyważył drzwi - zapytał kapitan.

- Nie.

- A kto?

- Nie wiem.

- Nie wiem.

- Mogę usiąść - czułem, że mnie zgnoi.

- Nie może pan.

- To nie.

- Jeszcze zobaczymy. Odprowadzić.

Czy łóżko jest miejscem wystarczająco bezpiecznym? Pytasz, jakbyś nie wiedział. Uciekłeś do stada przed psami. Odpowiedz. Śmiało. Śmielej.

- Dla ciebie nie.

Tak, to prawda, ale czy nie ma wyjątków. Czy dla przykładu pan Kazimierz nie znajduje azylu w łóżku. Porusza bezgłośnie wargami, składa modlitwy. On - legenda roku 1970 i 1976, i następnych lat.

Wespół z Maiorem i Minorem skonstruowaliśmy dwie ankiety, które zawierały pytania w rodzaju: ,,Jak sądzisz, dlaczego'', albo ,,Jak myślisz, jak długo'', albo ,,Czy Twoim zdaniem Zachód da'', albo ,,Gdybyś wyszedł, to czy zajdziesz'' itp., na które uzyskiwaliśmy rewelacyjne odpowiedzi. Obliczaliśmy procenty i składaliśmy konny raport Tolkowi, który zapewne go uroczyście unicestwiał. Te nasze działania ekscytowały i zabierały czas. No, a przede wszystkim nie było słychać o kolejnych elementach algorytmu przeplatanych cuebidami i odzywkami blokującymi.

14. g4 - g5, Sf6 - d7

Otwierają drzwi na korytarz, wprowadzają parter. Oto Dzień Pański. Godzina Otwartych Cel.

Czyści, w wypranych koszulach, ostrzyżeni, bo nastała moda na chodzenie do więziennego fryzjera, wiadomo, zawsze jedno wyjście z celi więcej, roześmiani, szykujemy się do mszy.

W świetlicy dwaj braciszkowie spowiadają. ,,Jesteście święci, jesteście święci'' - szepcą. ,,Boże, Boże, cierpicie za naród, Jezus też cierpiał, wszystko przebaczył oprawcom, trzeba przebaczać, to najgłębsza treść naszej wiary świętej, Bóg widzi, wszystko rachuje, Matka Boska, Królowa Nasza, na pewno uprosi Pana Zastępów, by dał wam siłę wytrwania, módlcie się do Pani Naszej, Kościół jest wielki, o was pamięta.'' Skoro tak wygląda spowiedź, nie ma mowy, bym do niej przystąpił, nie znoszę poklepywania.

Stoimy stu osiemdziesięciu chłopa, stoimy na korytarzu, a tam, tam w przedzie msza się odprawia, raz jeszcze Pan umiera, Ewangelię ksiądz czyta, egzegezę nam pozostawia, mówi młody dziennikarz, oto wątpiłem, a uwierzyłem, ogromnie to wiele znaczy dla mnie, ujrzałem prawdę wieczną, nie masz nic większego nad Pana, który jest dobry, mówi brodaty szajbus od związkowej poligrafii, to prawda, że Pan jest dobry, a jeszcze jest mądry, i ja wątpiłem, a to widzę, że błądziłem, wierzę, że jest i włada światem mądrość Jego, a jeśli czego nie wiemy, to nic, On nam objawi sens największego nawet bezsensu, ale we właściwym czasie, miejmy ufność, że tak będzie, bo zawsze tak było, mówię ja, Pan jest sprawiedliwy, czy ja to mówię, aleć tak, to ja mówię o Panu, który utrzymuje równowagę między dobrymi i złymi, sprawiedliwie dzierży wagi, czuwa bezsennie ponad wodami, mówi sługa Kościoła, Jezus jest drogą, prawdą i życiem, kto weń wierzy, choćby i umarł, żyć będzie, a wierzyć znaczy naśladować, a naśladować znaczy brać krzyż na ramiona i nie utyskiwać, ale być wielkim do końca, wiara nasza jest wielka i naród nasz jest wielki dzięki wielkiej wierze, amen.

Przekażcie sobie znak pokoju, ściskamy sobie ręce, niektórzy całują się w policzki, na końcu korytarza u kraty stoi sługa więzienny w czapce na głowie i sprawuje straż, i nie wiem, co tu robić na tym korytarzu po mszy, gdzie wszyscy gadają ze wszystkimi, a duch braterstwa bije skrzydłami i czyni szum odurzający, że, zda się, utonę, stopą wymacuję grunt i wchodzę do celi, celo, tyś arką przymierza między dawnemi a nowemi laty, bądź pozdrowiona, jaskinio, daj mi schronienie, uratuj.

W oknie stał pan Kazimierz i obkładał solą złącza krat.

- Był pan na mszy?

- Jo. Ładnie powiedziałeś o Bogu.

I w tejże sekundzie pojąłeś, że ten człowiek, który właśnie zamknął okno i zaczął się przebierać, by wsunąć się do łóżka - umiera. Umiera nie w tym banalnym rozumieniu, że wszyscy umieramy z chwilą narodzenia.

On gasł, jego życie dopalało się.

Poraziło cię to odkrycie.

Opuszczał łóżko, gdy szliśmy do łaźni, zaś na spacery chodził niezmiernie rzadko.

- Zostajesz, Kaziu?

- Jo. Jakby robili kipisz, to się im popsocę.

Dawaliśmy mu swe kartki, karteczki, na których zapisywaliśmy słowa. Ujawnienie tych słów, a liczyliśmy się z możliwością rentgena przed wyjściem na spacer, przysporzyłoby nam kłopotów. Po powrocie oddawał nam te papierki i pytał, jak było.

Mówiliśmy:

- Mróz, Kaziu, mróz. Ale zima wasza, wiosna nasza.

Albo:

- Sam byś sprawdził, Kaziu. Tak tyjesz, że niedługo nie zmieścisz się w drzwiach.

Czy coś w tym guście.

Zawsze trochę chichotał, powtarzając ,,jo, jo''.

15. Kc1 - b1 (d) ...Wf8 - e8 (e)

I stało się, że odezwały się we mnie wszelkie przygaszone głody seksualne. Z ,,Gospody pod Królową Gęsią Nóżką'' przyszły Kasia i Joasia.

- Jesteśmy kobiety upadłe.

Milczą.

- Choć to może i dobrze, gdyż inaczej nie znałybyśmy słodkich tajemnic sztuki kochania. We francuskiej, ściśle mówiąc, jej paryskiej wersji jesteśmy zadziwiająco biegłe. Wszystko w nas jest zachwycające. Góry i doliny, a szczególnie zapadliska i groty. Wystarczy spróbować i znaleźć coś dla siebie.

Milczą. Czekają. Czekają, ale niedługo.

- Chciałabym zjeść cukierka.

- Och, i ja, jaką mam ochotę na coś słodkiego.

- Nie pamiętam nawet, jak smakuje czekoladka.

- Co tam czekoladka. Może być zwykła pralinka.

- Albo choć owoc z Czarnego Lądu. Coś długiego i smacznego.

Milczą. Czekają. Czekają, ale niedługo.

- A może on ma coś słodkiego.

- Coś długiego dla nas.

- Rozszczepionego na końcu, och, boję się o tym myśleć.

- A ja się nie boję. Mnie daj to, co masz.

- Gdzie się pchasz, ladacznico.

- A ty gdzie, wycieruchu.

A potem pogodziły się.

Prześladowały mnie wiele dni i nocy, przybierając twarze znanych mi kobiet. Zachęcały ocieraniem się, migotały nagimi ramionami i pośladkami, prężyły równiny brzuchów i półksiężyce piersi, wabiły grzechotkami głosów, zwyczajnie, jak to rozpalone baby.

16. Wd1 - d3, Sd7 - f8

Żyłem w napięciu, gdyż miałem przy użyciu mojej pamięci i wymowy w ramach zajęć kulturalnych a zarazem oświatowych omówić kwestię chłopską w literaturze ojczystej.

Rozstroił mnie porucznik Kurczak, wychowawca więzienny, pozostawiony w pawilonie po to, aby nas reedukować i resocjalizować zgodnie z tym, co ulęgło się w głowach twórców ośrodków internowania lokalizowanych na terenie więzień. Z uwagi na swój młody wiek, mydłkowatą powierzchowność i niejaką aktywność na wyznaczonym mu odcinku pracy był przez nas ogólnie wzgardzony. Maior chodził do Kurczaka parokrotnie na rozmowy (zawsze jedno wyjście z celi więcej), by nawracać porucznika na nasz bolszewizm, ale bez powodzenia.

Rozstroił mnie porucznik, ponieważ przyszedł na moje wystąpienie do świetlicy, mimo że dotąd zajęcia kulturalno-oświatowe odbywały się bez towarzystwa mundurowych. Siadł w czapce. Jasiu Bartczak z Lublina, przypadkiem złapany w naszym mieście i jakoś nie odesłany do swego internatu, powiada, że w gościach czapkę się zdejmuje, przynajmniej po tej stronie Bugu. Skurczył się porucznik Kurczak, czapkę zdjął, ale przecież BYŁ, PATRZYŁ I SŁUCHAŁ. Słuchał, jak zaczynałem od Adama i Ewy, czyli najpierw tło historyczne, potem pozytywiści, dalej Reymont, Dąbrowska, Wiktor, Piętak, Kawalec, Myśliwski, Redliński, tłukę, jak mnie uczono, przypominam lektury szkolne, a on słucha, jak to władza ludowa popierała i nadal popiera nurt wiejski w literaturze i sztucznie podnosi jego rangę, słyszy, że alienacja, frustracja, brak tożsamości, redukcja, konstrukcja, projekcja, rewindykacja, obstrukcja (nawet!), ale jeszcze nie prostytucja. Nie wiem, czy on zna takie wyrazy, jeśli nie, to pewnie notuje w pamięci, by potem sprawdzić w słowniku, jak dotąd nie padło słowo kolaboracja. Jasiu z Lublina bezczelnie patrząc na porucznika powiada, że zaborca traktował chłopa jako wytwórcę żywności i rekruta. A czy władza ludowa patrzy na chłopa inaczej? DO CZEGO JEST KOMUNISTOM POTRZEBNY CHŁOP W POLSCE?

Słyszy porucznik wrzawę, mówią jeden przez drugiego, że nie tylko chłopa władza ludowa ma za nic, ale i robotnika. Patrzą, siedzi porucznik Kurczak z czapką na kolanach, blady, ale siedzi i słucha, i patrzy, więc uspokoili się. Pan Tolek powiada, a wszyscy milkną przez szacunek albo chociaż dobre wychowanie, że może dlatego pisarze chłopscy nie piszą wprost, gdyż inaczej nie wydano by im żadnej książki. Słyszy porucznik, jak mówię, że tak jest w istocie, bo cenzura i brak wolności słowa, i w ogóle.

Wstaje student Grześ i ogłasza nową wiarę w istnienie jakiejś prawdziwej literatury o wsi, po prostu jacyś chłopi jedną ręką orzą, a drugą piszą do szuflady, trzeba tylko do nich dotrzeć. Doprowadził mnie do czarnej rozpaczy. CHŁOP PRACUJE W POLU, A PISARZ PRZY BIURKU - powiedziałem. Nie mogę mówić o czymś, co być może istnieje zdaniem studenta Grzesia.

Znowu zaczęli rozprawiać, że gdyby nie chłop indywidualny, to Polska by z głodu padła. Grożą, że na wsi nikt nie zostanie, bo młodzi uciekają, a starzy umierają, i patrzą przy tym na porucznika Kurczaka.

I tak się to zakończyło.

Na korytarzu porucznik wyjaśnił, dlaczego przyszedł.

- NIE DAŁ MI PAN KONSPEKTU.

- I tak by pan przyszedł.

- Nie, wtedy nie.

- Proszę pana, przecież dziś jest miesięcznica wprowadzenia stanu wojennego. Przyszedłby pan, bo taki rozkaz, co, mylę się?

17. He2 - h5, Ha5 - c7 (f)

Nie myślałem o żonie i dziecku. Ani o matce. Widzenia z nimi źle na mnie wpływały. Czego, czego ja chciałem. O co mi chodzi wykonującemu pewne gesty i grającemu role.

Co ja tu robię? Co robię prócz tego, że uciekłem przed psami.

WIEŚ WLEWA SIĘ W MIASTO. MIASTO WPEŁZA DO WSI.

,,Trwałym następstwem strukturalnych przemian wsi polskiej po II wojnie światowej możliwym dzięki reformie rolnej i działaniom władzy orientowanym na budowę i rozbudowę przemysłu ciężkiego i kopalnictwa węgla jest awans klasy chłopskiej do klasy robotniczej. Wyrazem gorącym uczuć, jakimi młodzi robotnicy darzą władzę, jest ich hymn.

Przodownik chóru (śpiewa):

Koooochaaamyyy właaadzeee luuudooowooo.

Chór (podchwytuje):

Władzę ludową kochamy

I skrzywdzić jej nie damy.

My już nie wsiowi,

My już miastowi.

Nikt nam nie powi,

Że my są wsiowi.''

Zamykam tę księgę.

Próbuję ją zamknąć, kolanem dociskam okładki, ale rezultat nie jest zadawalający.

Co ja tu robię. Czy to, co robię, naprawdę mnie obchodzi? Co mnie obchodzi naprawdę. Nie wiesz, to dobrze. Za Gomułki za ,,wiedział, nie powiedział'' można było dostać pięć lat. Lepiej nie wiedzieć.

SKORO MIAŁ PRZYJECHAĆ BISKUP, UKRYTO PSY.

Po mszy pozamykano nas. Nie przeczuwaliśmy, że nawiedzenie celi nastąpi przed obiadem. Chcieliśmy się napić herbaty i stąd pośpiech z gotowaniem wody, zanim na ten pomysł wpadną sąsiednie cele, co objawi się spadkiem napięcia, a zakończy wysadzeniem korków. Wtedy zaś nici z herbaty, trzeba walić w drzwi, żeby przyszedł klawisz i wcisnął bezpieczniki.

Hałas za drzwiami nie wydawał się poważny. Zgrzytnął klucz, wrota otwarły się na ścieżaj. Stalowy komendant więzienia, który urodził się już w mundurze, stojąc jako grzeczny gospodarz w otoczeniu stalowej świty za wpuszczonymi przodem sługami Watykanu, odważył trzy słowa po niedbałym zerknięciu w górę:

- BUDA. SIĘ. SPALI.

I nic więcej. Dźwięczy w celi spiż tych słów.

Stoją i widzą ten dyndający z sufitu kabel, te dymiące słoiki na desce przykrywającej barierkę stojące w kałużach wychlapanej wody, to nagłe, ostre zimowe słońce bijące prosto jak po strunie w te słoiki, i nas widzą, zbaraniałych. Wstąpił ze swoimi do celi książę Kościoła, nic, słowa komentarza, spuśćmy zasłonę milczenia. Biskup zgodnie z oczekiwaniami pyta, jak nam. My zgodnie z przewidywaniami odbąkujemy, że w porządku. Nie, właściwie to zapewniamy, zapewniamy, że w porządku. Parapet ugina się od żarcia, które znoszą rodziny na widzeniach i którego ilości władze więzienne zaprzestały limitować.

- W porządku, księże biskupie.

Zaskoczyli nas. Chociaż tolerują nasze grzałki, to nie powinniśmy ich tak pokazywać. Cholera.

- Proszę księdza biskupa - powiadam, a głos zdradza napięcie - my to my. Co tam my, ale są już skazani z dekretu i oni NAPRAWDĘ ODSIADUJĄ WYROKI.

Biskup spogląda po nas, połamańcach, twarz poważna, odpowiedzialna, i na mnie spogląda, na prowokatora, i kiwa głową.

- Myślimy i o nich. Tak. MYŚLIMY I O NICH.

Wojtek się uśmiecha, ale jest już po wizycie i można podgrzać wodę, kiedy frunie ku nam obiad, a po nim galopuje kocioł z wrzątkiem. To już szczyt wszystkiego.

18. f2 - f4, Ge7 - d8 (g)

Szajba narastała początkowo niezauważalnie. Rosła furia skierowana przeciw facetom zamkniętym w tej samej niewielkiej przestrzeni, gdzie trzeba jeść, srać, szczać, myć się, prać, spać, czytać, rozmawiać. ODDYCHAĆ TYM SAMYM POWIETRZEM. Po prostu być. Nic więcej. Aż być. Przestrzeń, gdzie wszystko jest publiczne, musi dławić. Tkwiłem łbem w pętli takiej przestrzeni.

Wojtek nie chciał nienawidzieć współwięźniów, tym bardziej że spotykał wśród nich podobnych do siebie, takich, co wstąpili nie do tej armii, co trzeba. Podjął straszliwą grę. Chciał być w karcerze, sam na zapluskwionym sienniku.

- Znowu wy?

Wojtek zbił popielniczkę i musi obrazić strażnika, więc mówi:

- Ja zapłacę.

Nie myli się.

- Nie będzieta płacić. Co wy tu!

Gotowe. Sam. Trzy miesiące. Trzy wojtki, jak mówią złodzieje. Jeden z nas spadł do karceru. Na pięć dni. Drugi raz nie chciał. Ja też nie. Nikt by nie chciał.

Bat?ko Stalin pomarli.

Batko Chruszczow umacniają się Bat?ko

MOŻECIE WYSTĄPIĆ O REHABILITACJĘ!

- ?

- JAK CHCECIE.

- ?

- DOBRZE WAM RADZĘ. GRAJCIE TAKĄ KARTĄ, JAKĄ WAM DAJĄ.

- ? Ja?

Buta, pycha bezmierna muru.

Płakać przy murze? Prosić?

Mur powiada, że przebaczenie jest niewykluczone. Trzeba tylko poprosić.

CZY MOŻNA ŻYĆ NIE PROSZĄC?

Nie należy stawiać takich pytań.

Bądź inżynierem. Buduj drogi i mosty dla swego narodu. Masz prawo, bo nie zdradziłeś. I zawsze noś zielony uniform, żołnierzu.

Leżałem na łóżku odwrócony twarzą do ściany, plecami do celi, do NICH. Twarzą do ściany. Zaciskałem zęby. Nie chciałem ujawniać swojej szajby. Uważałem, że należy zachować pewną klasę. Prężyłem mięśnie i zagryzałem wargi. Uciekłem tutaj przed psami.

Zostaje jeszcze angielski.

- Describe your present house.

- I?ve been living in this big prison since... I can?t answer precisely. Inside this jail...

- Well. You aren?t a prisoner, are you?

- I?m not.

- Very good. WHO ARE YOU, YOUNG MAN?

(cufflinks - chains - feeters - manacles)

- I don?t know...

- Really? Listen to me: you are an awful lier.

- ?

- Answer, please.

- It depends..

- OF WHAT?

- OF MY MOOD, OF COURSE.

Mówi po angielsku. Kiedyś umiały wyłącznie po łacinie. Z czasem nauczyły się po niemiecku. Ale widać poszły z duchem (a ghost!) czasu.

Odpowiem ci. Chwileczkę.

- JESTEM ISTOTĄ CZYSTĄ.

- Dobrze, bardzo dobrze. Nie może być lepiej. Myśl tak dalej. Nie masz wnętrza. W środku ciebie znajduje się pusta scena. Niczego na niej nie zgromadziłeś.

- Jeśli tak, to czemu chcesz zawładnąć tą nicością?

- Więcej finezji. Zawładnąć? Po prostu rozmawiam z tobą. Przecież nie masz z kim rozmawiać.

- Cóż możesz mi powiedzieć. Czy jest coś, czego nie znam?

- W sensie nowości być może nie.

- Właśnie, wiem przecież, o co chodzi.

- To ciekawe. A o co?

- Żebym podpisał. Ja, który nigdy nie byłem nikomu posłuszny, miałbym oddać się w służbę.

- Bez trudu mogę wykazać, że przedmiotem twojej wiary są rzeczy umowne, zjawiska nietrwałe, a nawet zwyczajne urojenia. Co niewzruszone, jest wzruszone, co niepodzielne jest podzielne, co niepodległe podległe. Ojczyznę można przenieść z jednego miejsca na drugie. Państwo można ulepić z dowolnego tworzywa. Naród, cóż, wzbiera we mnie śmiech na to słowo. I klasa robotnicza nie istnieje i nigdy jej nie było. To wielka mistyfikacja. Są, oczywiście, robotnicy, każdy z osobna, pojedynczy ludzie, ale klasy nie było, nie ma i nie będzie.

- SOLIDARNOŚCI TEŻ NIE BYŁO?

- Nie było.

- A co tu wszyscy robimy?

- No właśnie. Co? To była krótkotrwała, zbiorowa halucynacja. Nic. Każdy idzie przez życie sam. Liczysz się tylko ty. Ma ci być wygodnie. NIC POZA TYM NIE MA ZNACZENIA. Liczysz się tylko ty. Powinieneś zrobić wszystko, by mieć w życiu odrobinę komfortu. Tak czynią wszyscy.

- Niezupełnie.

- WSZYSCY, istoto, która mienisz się czystą. Rodzisz się sam. Żyjesz sam. Umierasz sam. Nic nikomu nie jesteś winien. Na tym polega czystość.

- Czystość to wyrzeczenie.

- Bardzo trafnie! Wyrzeczenie się własnych projekcji branych za realność. ŻYJ DLA SIEBIE JAK WSZYSCY. Nie ma nic godniejszego uwagi i zabiegów jak ty sam.

- To co robić?

- Przecież wiesz.

- Kto mówi?

- Mur. Mur mówi do ciebie. Rozmawia z tobą mur.

Nade mną stał Maior.

- Co ci jest. Następny chory. Kaziu, twoja choroba się udziela.

19. f4 - f5, e6 - f5 (h)

Nie dawał mi już spokoju. Zjawił się zaraz po tym, jak odmówiłem wyjścia z celi na spotkanie z wzywającym mnie esbekiem.

- Why are you coming?

- On business, my candy. Żal mi cię, Błądzisz. Dlatego przychodzę. Popełniasz pomyłki.

- Takie, że wybieram coś zamiast czegoś? Powinno to być dla ciebie obojętne, skoro wszystko względne. Nie ma narodu polskiego i tak dalej.

- Słusznie powiedziałeś. Nie ma narodu polskiego i tak dalej.

- Ale mury są. Czy murów też nie ma?

- To chwilowe. I murów mogłoby nie być i nie będzie, choć jeszcze nie teraz. Ale wiedz, że i mur względny. Chciałeś tu być i jesteś. Nie chcesz dłużej, proszę, wolno ci iść na tę drugą stronę.

- Za podpis.

- I to będzie względne.

- Kiedy?

- Kiedy zrozumiesz, że jesteś SAM. Tylko ty się liczysz.

- A inni, a świat za murem.

- Wszyscy zrozumieją, że są sami. To największa prawda, najskrytsza tajemnica, jaką możesz odkryć.

- A sumienie?

- Cóż tu waży sumienie? Wszystko względne i prawda względna. Zgodzisz się z tym, że jedni dochodzą do prawdy wcześniej, a drudzy później.

- Nie wolno czynić na sobie eksperymentów tego rodzaju.

- Jesteś strasznym hipokrytą. Nie wiem, za co cię lubię.

- Iść w służbę zła?

- W służbę prawdy. Pełnej wiedzy o bycie, choć i to względne. A największą tajemnicą jest...

- JESTEM SAM.

- Tak, jesteś sam. Masz swoje urojenia, omamy, zwidy, przekonania, przemyślenia, poglądy, lecz to nic nie jest wobec wygodnego życia. Trzeba umieć żyć.

- Ty umiesz?

- Tak, choć i to względne. Ucz się jednak ode mnie. Ta twoja skłonność do udręki to usterka organiczna. Na to też jest rada.

- Tak?

- Ciekawi cię! Widzisz, nie chcesz się dręczyć. Wolisz życie przyjemne i wygodne.

- Ja? Gdzie jesteś.

- Tu. Mówi do ciebie mur. Rośniesz przy mnie. Nadam ci twardość. Wypełnię ci to twoje magmatyczne wnętrze. Będziesz mnie błogosławił i uwiecznisz w pieśni.

Maior trząsł mną.

- Co ci?

- Już nie mogę.

- Możesz. To jeszcze nie koniec. Klasa robotnicza upomni się o nas.

- Żartujesz?

- Żartuję.

I wrócił do szachów.

20. e4 : f5, Gc6 - e4

Wcale nie odszedł.

- Stawiasz mi opór.

- Nie znoszę być podległym.

- Widzisz, dochodzisz zatem do wniosku, że powinieneś być sam. Bez związków. Nie ma żadnych związków miedzy tobą a innymi.

- Bzdury.

- Niekoniecznie. Jesteś sam i powinieneś dbać o siebie. Służ sobie. Wybieraj to, co lepsze dla ciebie. Innych zostaw innym. Żyjesz sam. Sam odpowiadasz.

- Podpis?

- Chociażby.

- Zdradzić?

- Słowa, słowa, słowa. Nie należy się tak upierać przy słowach. Mam cię znowu uczyć, że wierność jest nie na miejscu. Wszystko ulega odwróceniu. Tragiczne staje się śmieszne, a komiczne nabiera cech śmiertelnej powagi.

- Cóż stąd?

- Przez fakt istnienia zostałeś wprzęgnięty w służbę. Albo służysz jednym, albo drugim. Ale bez przesady. Służ sobie. Liczy się tylko prywatny zysk. Wiesz już, że jesteś sam. Ci obok to złudzenie.

- A mur?

- To rzecz płynna. Przekonasz się. Tam czekałby cię proces i wyrok, czyż nie?

- Nie wiem.

- Ja wiem. A tu jesteś wolny.

- Jestem wolny.

- Jesteś wolny.

- Wiesz, co się stanie?

- Wiem.

- Coś złego?

- Złego? Dobrego? Dowiesz się, ponieważ będziesz żył.

- Dlaczego do mnie mówisz?

- Bo słuchasz, bracie.

- Bracie?

- Bracie. Słuchaj, co mówi do ciebie mur.

NIE GRAJCIE NAM NA NERWACH. GRAJCIE KARTĄ, JAKĄ WAM DAJEMY!

M O Ż E C I E W Y E M I G R O W A Ć!

,,W owym czasie Niewolnicy sprzeciwili się prawu i przerwali pracę. Zaś kiedy dni mijały i wciąż Buntowników nie karcono, zhardzieli i umocnili się w przekonaniu, że ich będzie na wierzchu. A tylko Kaprys pański i Nierozwaga sprawiały, że Niewolników nie ruszano, a ci dzień za dniem żyli, snuli się i czekali.

Prowincjał stracił głowę. Jak tylko który śmielszy Brat podszedłszy do Niego pytał: ,,A co, Ojcze...? zdarzało się, że ten bardzo brzydko odpowiedział: ,,A gówno''. Co, jak wiadomo, przystojnym nie jest. Ale strzylać nie pozwalał. Bał się on bowiem krwi na swych rękach.

Bo to zaskoczyli go Niewolnicy. Podnieśli głowy akurat wtedy, gdy bawił u Jenerała na Prymie. Jenerał sam stary, schorowany, lubił w ogrodach opodal twierdzy Jazow grzać się w południowym słońcu, wystawiając ku niemu swe oblicze i zdeformowany wiekiem tors. Wysłuchiwał przy tym Pan Zjednoczonego Zakonu jękliwych zawodzeń wezwanych Lenników, patrzył na łby już niemłode, karki nalane, potem świecącym pokryte, nisko pochylone jak byli nauczeni niegdyś w Świętym Mieście Kośmie, gdzie zgłębiali Księgi Tajemne Zakonu i Księgi Zaklęć mające zapewnić Panowanie nad Światem. Patrzył Włodarz na Sługi, a ich zawodzenia bełkotliwe zapominał natychmiast, jak tylko odchodzili.

I kiedy nasz Brat Prowincjał przystąpił do stopniów Tronu Najwyższego, zaraz jął powiedać, że to dobrze jest, ład i tego, i owego, że Niewolników całe mrowie w miastach trzyma i do pracy goni. I dalej swe zasługi dla dobra Zakonu podnosić, jak to Wolnych Kmieciów coraz mniej, bo ich trzebi chwacko, a Kościelnikom mało wiele a popędzi kota, hopsasa, oj dana. A to, że Zagranica daje mu dolary i jeszcze da. A on, znaczy się, najpokorniejszy Sługa Zakonu, pilny w Wierze i Uczynkach, że lepszego trudno znaleźć w lackiej ziemi.

Nie słyszał go Jenerał, bo myśli miał bardzo w tej godzinie rozpierzchłe, ale rzecze miłościwie: ,,Daaa?''.

Tak Prowincjał czuje, że ognie go palą, a potem lód ziębi, ale raz jeszcze zaczyna. Może nie jest za dobrze, ale to nic wielkiego. I dalej, że tych Niewolników w miastach trzyma krótko, Wolne Chłopstwo skasuje lada chwila, a Kościelników usadzi, że ha! Słowem - najpokorniejszy Sługa Zakonu, pilny w Wierze i Uczynkach, że lepszego w lackiej ziemi ze świecą szukać.

Nie słyszał go Jenerał, bo myśli miał w tej godzinie rozpierzchłe, ale rzecze łaskawie: ,,Da''. Chciał dodać coś pewnie, bo wargami poruszył, ale widać uleciało mu to coś z pamięci. W dobroci swojej zaś na koniec przytomnie dorzucił: ,,Poka, Jożyk''.

Gdy to się działo na Prymie, w kraju Niewolnicy w Dańsku ogłosili sztrajk.''

Wtedy Wojtek, inżynier budowy dróg i mostów, doznał niezwykłego poruszenia. Oto zdało mu się, że był martwy, a ożył, leżał w grobie, a wstał. Zdało mu się, że usłyszał dźwięk pobudki z bezmiernych głębin czasu płynący. Pokochał tych młodych i chciał iść z nimi, choć wszystko mu się mieszało i nazywał się zupełnie inaczej.

NIE DAJCIE SOBIE WYJEŚĆ KRĘGOSŁUPA.

- Zabierzcie szachy.

- Nikt z wami nie będzie grał w szachy. My - nie.

- Socjalizmu będziemy bronić jak niepodległości. A jak wam się nie podoba, to spierdalajcie. Już was nie ma. Paszport w jedną stronę i won.

NA BILET NIECH WAM DADZĄ CI, KTÓRYM SŁUŻYLIŚCIE.

- Nie wyjadę.

- Jak chcecie. Grajcie taką kartą, jaką wam dajemy.

- To ty?

- Co za ty?

- No, ty. Mur.

- A, tak. Mur. Niech będzie mur.

- Źle robię, co?

- Dlaczego źle? Wszystko względne. Może być i tak. Nie wyjeżdżaj. Nie to jest istotne, czy wyjedziesz, czy nie.

- Wiem. Jestem sam i mam służyć sobie.

- Właśnie, pozbądź się urojeń. Przekreśl te wszystkie fałszywe autorytety, jakie zatruwają powietrze wokół ciebie. Innych zostaw innym. Myśl o sobie. Służ sobie.

- Służę sobie.

- Jeszcze nie. Nie w ten sposób. Nie z wiarą w iluzje.

- Czyż nie wszystko względne?

- Sprawa służby nie jest rzeczą względną. Najwyższą służbą jest służba sobie. KTO SŁUŻY SOBIE, TEMU I PSY SĄ POSŁUSZNE.

- Ty służysz sobie?

- Rzekłeś. Przyjdę po ciebie.

- Nie.

- Tak będzie. Przyjdę. Albo ty przyjdziesz.

21. g5 - g6, Sf8 : g6 (i)

Maleństwo, przepraszam, jeśli nie bardzo potrafiłem rozmawiać z Tobą podczas widzenia, oczywiście, cieszę się zawsze, gdy przyjeżdżasz i nie muszę Cię zapewniać, że jesteś jedyną moją ostoją, co to jest miłość, jedyna forma zatrzymanego czasu, tak, to się zdarza, boskie prądy przenikające całe jestestwo, mózg się lasuje, tęsknię do Ciebie, czyżby to biologiczna potrzeba bliskości, lepsza ta wersja o dwóch połówkach szukających się w kłębowisku form, tęsknię do syna, pewnie mnie zapomniał, jestem z Wami, jesteś ze mną, chwilami jest ciężko, lecz nasze racje moralne zwyciężą, chodzimy na dziennik, nie mogę znieść tych kłamstw, plucia, bredni, na jakim to jest poziomie, kto to wymyśla i kto to zatwierdza, myślę, że tych ludzi bawi ich zajęcie, znajdują w komponowaniu tej tandety niezdrową satysfakcję, żałosne bicie piany pod osłoną pał i bezprawnego prawa, nie, lepiej nie pisz tego, powie ci, że nienawidzisz, co jest bardzo brzydkim uczuciem, może i tak, ale czym byłby generał, gdyby weszli Sowieci, co znaczyłaby wówczas armia, milicja, partia, lęk przed utratą władzy, strach przed krwią, lepiej mniej krwi niż więcej krwi, pewnie tak myśli, Kulikow ciągle latał do niego, straszył, mogło tak być, weszli do Afganistanu i siedzą, nie wiadomo, czy tutaj, ale przecież są Niemcy i Czesi na posługi, co by to było, boi się, skoro tak ostro zaczął, pewnie wierzy w swe posłannictwo, otoczony tłumem pochlebców jak każdy władca, głaszczą go umiejętnie, jesteś wielki, jesteś wielki, dobrze, lepiej, że ty, kim on się otacza, kim się wysługuje, kłamstwa, pycha urzędników, milicja przywróci porządek, skamienieje świat, nie pisz tego, ona, one inaczej to odbierają, to rzeczywistość samic, ona do niej należy, nie, chyba bardziej do mnie, niech będzie, powiedzmy, ale nie pisz, szedłem wieczorem do teatru, światło odbijało się na kocich łbach Fortecznej, czarna rozpacz, zastygły, hieratyczny porządek, nie ma dla mnie miejsca na tym świecie, tylko się powiesić, lśniące kamienie Fortecznej, ile można czekać, uwierzyłem, że trzeba czekać cierpliwie, wszystko dostaniecie, powoli, poczekajcie, ile można, ile, przecież przyjdzie w końcu skoczyć do gardła, taka kolej rzeczy, choć zwodzą, kluczą, nie, to koniec, myślałem, po co żyć, kocie łby Fortecznej i ja samotny, wieczorową porą nasze są ulice, budzą się wilki bezdomne, jebana komuna, grube buce z szerokimi zadami, w starciu z takim zadem nie masz szans, wilku, nie, tego nie pisz, upchnąć ich trochę, tej jesieni upadł Gierek, rzuciłem się w przepaść, aby żyć, udało się ich upchnąć, zdumienie bezgraniczne, że to możliwe, boją się, będą walczyć, i ta ich stara śpiewka, ale jara, że z jednej strony jest Rosja, a z drugiej jest Niemiec, nic nie możemy, zgniotą nas, rozdepczą, jakby co, ale co, kochanie, tak napisz, czuję się spadkobiercą polskich romantycznych tradycji, dawniej nie powiedziałbym tego z pełnym przekonaniem, ale dziś wiem, że mam prawo tak mówić, za tym muszą iść czyny, czuję się dobrze, tak napisz, nie pisz, że jesteś pierdolnięty na umyśle i nie wiesz, czego chcesz, buntowałbym się przeciw każdej władzy, a tę mam pod ręką, nikt ich nie wybierał, nikt ich nie chce, czy sam chcesz władać, aż taki głupi nie jestem, aby brać się do rządzenia, nie chcę jednak, by władano mną po chamsku, trzymając za mordę, patrząc, jak mi przywalić, zaciskając palce na mojej szyi, to ja im zacisnę palce, co potem nieważne, jak ich odepchnąć, te szerokie zady, żebym mógł oddychać, podłe kutasy, nie wyjadę, nie będę tyrał u obcych, chcę zobaczyć ich upadek, koniec tego porządku, tego nie pisz do kobiety, napisz, kiedy Cię poznałem, pamiętasz, recytowałaś wiersz, a mrok Twoich otwartych ust, mrok Twego wnętrza poraził mnie, uderzenie było tak potężne, że odwracałem głowę ku oknu, nie wiedziałem, gdzie podziać oczy, by się nie zdradzić, szedłem do domu pijany od Twego głosu, niebo się kolebało nade mną, a Ziemi nogi moje nadały inne obroty, panowałem nad żywiołami, wszystko było mi posłuszne, bo oto zakochałem się, tak napisz, czy to może mieć dzisiaj znaczenie, co ci się przypomina, podrzyj tę kartkę, wyrzuć do kibla, spłucz, idź spać, gdzie ty z takim listem.

WŁADZA REPREZENTUJE PRZEDE WSZYSTKIM INTERESY SWOICH PROTEKTORÓW ORAZ SWEGO APARATU. NIE BURZCIE SIĘ, PRZECIEŻ DLA WSZYSTKICH NIE STARCZY.

22. Sc3 : e4, We8 : e4

Pana Kazimierza zabrali nagle. Podczas spaceru przyszli i kazali się zbierać. Był przyzwyczajony do takich poleceń, więc spakował się. Odchodził ponownie do szpitala więziennego.

- Jeszcze wrócisz do nas.

- Jo, jo. Zobaczym się.

Zwolniono go do domu. Przysłał gryps, że czuje się dobrze i zaraz potem zmarł.

Miał prawdziwy talent spiskowy. Nie bał się, że go zabiją. ,,Byłem za wielki'' - powiedział mi i zachichotał. Kolporter ,,Robotnika'' czyli agent ciemnych sił imperializmu, sojusznik obcych wywiadów. Co każe niemłodemu, obrosłemu w żonę i dzieci, człowiekowi poświęcić spokój i wybrać udrękę w sytuacji, gdy nikt wokół nie chce nadstawiać karku. Każdy mamle swoje pretensje niezbyt donośnie, trochę pracuje, trochę kradnie, sprzedaje, kupuje, dorabia, pije, wałkoni się i tak dalej, robi to wszystko, co zostało przewidziane ogólnym scenariuszem dla jego warstwy społecznej zatwierdzonym przez najwyższe czynniki. To organiczna usterka, feler konstrukcyjny?

Jest w swoim mieszkaniu. Rano musi pojechać do Warszawy. Weźmie ze sobą trochę papierów. Na tych papierach słowa. A za każde, nawet najprostsze słowo - krata. Stoi opięty płaszczem i o tej godzinie mleczarzy zerka zza firanki na ulicę. Podejdzie do niego żona i zapyta, czy są. Powie jak zwykle ,,chyba jo'' i pożegnawszy się zejdzie cicho z piętra, by na chodniku wejść w rolę tropionego. Wie, że on, kurier z tego północnego miasta, musi zgubić swój tren. I zrobi to, tak jak zaplanował, w ciągu nadchodzącego kwadransa.

Pamiętano o nim w Porozumieniach Gdańskich i na ich mocy wyszedł kolejny raz na wolność.

Raz jeden zjawił się w redakcji związkowego biuletynu z jakimś tekstem do opublikowania. Zwalisty, z wzdętym brzuchem, w którym dojrzewała jego śmierć. Chodził po tych naszych pokoikach, gdzie trwało już zwykle urzędolenie, no i te biurka, szafy, krzesła, dużo tego, cały ten osprzęt nowej władzy oblewany przez przyboje ludzkich ciał. Nie pasował do tego tła.

W celi pokazywał, jak smażyć jajecznicę przy użyciu sufitowego prądu, jak zrobić świecę z paska ścierki przełożonej smalcem, jak sporządzać i bezpiecznie ekspediować grypsy. Ktoś od czarnej roboty. Praktyk. Całym sobą zaświadczał, co to jest spokojne, wyważone nieprzejednanie.

Umierał pośród swoich, a przecież sam, nie skarżąc się, że boli, sam rozstawał się ze światem tej przygniatającej nas zimy. I wtedy kiedy poszedł do szpitala, a stamtąd zaraz do domu i na tamten świat, pan Tolek powiedział: ,,Kkaziu dużo zrobił''. I w ogóle: chapeau bas, messieurs!

Iwan do mnie, czy wiem, za co pan Kazimierz siedział po raz pierwszy. Ja, że nie. Więc opowiedział tę historię.

- Daj spokój, Iwan. Co ty? Co ty? - ja na to.

- No co? Dziewica jesteś.

To był fatalny czas, ta zima.

Potem od wiosny ludzkie strumyki zaczęły wyciekać coraz obficiej na północ, zachód, południe, do ciepłych krajów, wiecznie zielonych. Stałem tak i patrzyłem na tę wodę.

Wielu innych też stało i patrzyło. Wielu, wielu pojedynczych ludzi.

TO JESZCZE NIE KONIEC!

23. f5 : g6, h7 : g6

Młodzi Czytelnicy, którzy przesypialiście lekcje historii.

Czuję się w obowiązku jako autor dokonać dla Was maleńkiej eksplikacji.

Otóż gdy Piotr, car rosyjski, zwyciężył pod Połtawą Karola, króla szwedzkiego, Europa zwróciła uwagę na państwo leżące na wschód od Rzeczypospolitej, na której dotąd miała się kończyć cywilizacja. Piotr I po umocnieniu się nad Morzem Azowskim i nad Bałtykiem począł kontrolować sytuację wewnętrzną słabej militarnie Korony. Kontynuatorką tej linii politycznej stała się Katarzyna II. Rzeczpospolita upadła w 1795 roku, kiedy to po klęsce powstania kościuszkowskiego została ostatecznie rozebrana między dwa państwa niemieckie i jedno rządzone przez Niemców, jak trafnie zauważył Paweł Jasienica, historyk.

Przez 123 lata państwo polskie nie istniało.

Po I wojnie światowej zaborcy zostali wyparci (nie bez udziału samych Polaków) z poważnej części ziem należących niegdyś do I Rzeczypospolitej. Wielki sąsiad ze Wschodu i wielki sąsiad z Zachodu byli jednakże zgodni co do tymczasowości rozwiązania kwestii polskiej. Znalazło to odbicie w hasłach określających II Rzeczypospolitą jako ,,państwo sezonowe'' oraz ,,bękarta traktatu wersalskiego'', a objawiło się podbojem Polski w 1939 roku i wspólną okupacją jej ziem. Stan taki nie okazał się jednak trwały. Dotychczasowi sojusznicy obrócili oręż przeciw sobie, a w następstwie zmagań Rosjanie pobili Niemców, rozszerzając granicę swych wpływów aż do Łaby.

Łaskawi Czytelnicy!

Najstarsi bohaterowie tej opowieści, a więc Seemann i Wojtek byli świadkami pochodu Rosji na Zachód. Seemannowi wraz z matką udało się cało przeżyć pierwsze wejście Armii Czerwonej do Rygi. Po opanowaniu Łotwy przez Wehrmacht Seemannowie wyjechali do Heilsbergu (obecnie Lidzbark Warmiński). Wojtek w swej króciutkiej i burzliwej karierze partyzanta był przewodnikiem czerwonoarmistów, wprowadził ich na swój teren, czyli wystąpił w roli gospodarza, która to rola śniła się wówczas dowództwu Armii Krajowej podległej rządowi emigracyjnemu w Londynie. Wojtka torturowano za przynależność do AK i ,,Nie'' - organizacji kadrowej formowanej po rozwiązaniu AK przez gen. Leopolda Okulickiego ,,Niedźwiadka''. W czasie uwięzienia na skutek długich okresów samotności, na jakie sam siebie skazywał, Wojtek nabawił się poważnych zaburzeń psychicznych. Łącznikiem między Bierutowskim zamordyzmem a Gierkowskim liberalizmem jest pan Kazimierz, wieloletni więzień systemu. Jakkolwiek udział pan Kazimierza w wydarzeniach grudnia 1970 roku był najzupełniej przypadkowy, to w roku 1976 należał już do zdecydowanych przeciwników władzy ludowej. Areszty i więzienia nie zniechęcały go. Nie załamało go też okaleczenie przez milicję jego syna. Internowanie śmiertelnie już chorego pana Kazimierza było wyrazem przesadnej ostrożności komendanta wojewódzkiego milicji. Pan Ziutek, przywódca strajku w hucie szkła w sierpniu 1980 roku, uosabia typowy los tej grupy związkowców, którzy niemalże z obozów internowania (choć niektórzy już z więzień) wyjeżdżali z kraju. Maior, Minor i sam narrator to najmłodsi, nie mający obciążeń właściwych ich towarzyszom z celi, swą dorosłą świadomością sięgający drugiej połowy lat siedemdziesiątych, kiedy to jako czytelnicy wydawnictw podziemnych przeszli przyśpieszony proces edukacji historycznej, a angażując się w ,,Solidarność'', posmakowali polityki.

W roku 1981 szachownica z szachami została wywrócona.

Autor, idąc za nowszą modą w spojrzeniu na dzieje, docenia rolę klas społecznych, nie zaś tylko jednostek. Stąd wielokrotnie mowa o polskim chłopstwie, które po II wojnie światowej stało się ludzkim zapleczem przemian dokonywanych pod nową władzą. Młodych, bezrobotnych na wsi chłopów w miastach przemianowano na robotników i wmawiano im uporczywie, iż są najważniejsi na świecie. Czyniono to długo i z niedobrym skutkiem, gdyż wielu z nich naprawdę uwierzyło w dziejową misję proletariatu i parokrotnie się buntowało.

24. Hh5 : g6, We4 - e1+

Mili Czytelnicy!

Narrator-bohater nie ma łatwego życia. Należy do takich, o których mówi ludowe przysłowie: ,,Ten, kto władzy nie słucha, wpada w moc złego ducha''. Uległszy zgubnym podszeptom, zadaje sobie pytanie, jakie wieszcz narodowy sformułował w zupełnie odmiennych warunkach historycznych. Pytanie to brzmi:

Czyż ja tytan Atlas

Polska Kariatyda

Żeby wiecznie dźwigać

Łeb kulistej troski

W piersi ciągle trzymać

Dzikiego gołębia

Oddechu Polaków

Całe ich dziedzictwo?

Narrator nie dopuszcza myśli, iż mógłby na to pytanie dać odpowiedź negatywną. Utwierdza się w przekonaniu, iż misja, o jakiej pisał poeta, ma się wypełnić właśnie przez narratora. Jest on jednak w błędzie. Szczególnie dramatycznie wychodzi to na jaw, gdy wyczerpały się jego możliwości pojmowania pobytu w obozie dla internowanych jako aktu ofiarnego. Nic go wtedy już nie chroni przed zwątpieniem. Ale jak wszystko na świecie, tak i to ma swój kres. Jest przecież narrator tylko niewolnikiem. Wprawdzie wykształconym, ale niewolnikiem, któremu coś się przywidziało. Zostanie, jak to się mówi, sprowadzony z obłoków na ziemię i weźmie się wreszcie za porządną robotę, najlepszą, jaką można przeznaczyć komuś takiemu jak on, niezdolnemu do służby sobie.

BURNYJE APŁODISMIENTY PROCHODIASZCZIJE W OWACJU - WSIE WSTAJUT S MEST IZ-ZA GŁUBOKOGO WOSCHISZCZENIJA.

Pchnąłem drzwiczki i znalazłem się w środku. Chociaż nie, nie musiało tak być. Zastukałem w kratkę, doszedł mnie szelest sukni, a potem ciepły głos.

- Proszę.

Drzwiczki snadź pchnięte od wewnątrz odchyliły się, ujawniając burą czeluść. Zanim wstąpiłem na prożek, pomyślałem niejasno, że niemożliwością jest, bym się tam zmieścił, skoro ławeczkę zajmował już Confessor. Stawiałem więc stopę ostrożnie i ostrożnie stopa wymacywała dukt. Ostrożność nie zdała się na nic, bo za chwilę nakrył mnie kaptur mroku i nieszczerze klapnęła za tyłkiem paszcza drzwi. Przełknąłem ślinę i przeciągając głoski dla stworzenia uspokajających pozorów rzekłem:

- Jestem, jak poleciłeś.

Czy coś w tym rodzaju. Potknąłem się, bo drzwiczki uderzyły mnie w łydki, padłem na kolana, ale podniosła mnie dłoń Confessora, który rzekł:

- Witaj, przyjacielu.

I zaraz dodał:

- Ja pobruszę, a ty pocziwaj.

Po czym śmiał się długo i serdecznie, zupełnie jakby o mnie zapominając. Nie uszło mej uwagi, że konfesjonał rozdął się, czyli w niewytłumaczalny sposób oddalił swe ściany. Śmiech Confessora wibrował obok, a zarazem daleko i nie sprawiało mi to w żaden sposób przykrości ani nie wywoływało niepokoju. I nie dziwiły mnie wcale dwa sznury odsłoniętych zębów Confessora świecących okrutną bielą w absolutnym mroku. Tak musiało być. W każdym bądź razie siedzieliśmy na ławeczce, która w niezrozumiały sposób z krótkiej zrobiła się długa.

- Zaczynaj, gołąbeczku - uspokoił się wreszcie.

Od czego by tu zacząć w tej ciemności. Wie wszystko.

- Proszę pytać, Confessorze, który wiesz wszystko.

- Dobrze. Interesuje mnie twoje życie w aspekcie metabolicznym, że tak powiem. Wyznaj mi, ile razy na dobę jadasz?

Zanim dopowiedział słów, wpadłem w popłoch, bo ze zrozumiałych powodów nie miałem ochoty ujawniać liczby posiłków, a trudno zgadnąć, jaka liczba obowiązuje.

- No, słucham. Śmiało.

Uzmysłowiłem sobie, że ławka niewiadomym mi sposobem skurczyła się i z jednej strony cisnęło mnie ramię Confessora, a z drugiej twarde, poddane tylko zgrubnej obróbce, bo pełne zadr, dechy konfesjonału.

- Raz. Jadam raz.

Nie rzekł nic. Zapadła cisza, w której trzeszczało drewno ugniatane moim ciałem. Nie potrafiłem się wyzwolić z tych kleszczy.

- Dwa. Jadam dwa razy.

- Kłamiesz. I to w takiej chwili. I to komu? Mnie, słudze Prawowitego Zakonu. Opamiętaj się, marmoladko.

Tak pewnie mówił.

- Trzy. Jadam trzy razy.

Niepotrzebnie się droczyłem. Trzeba było od razu strzelać ,,trzy'', a nie dla idei dać się ugniatać. Pojąłem swój błąd w tej sekundzie czy raczej jej ułamku, gdy powiedziałem ,,trzy'', a cęgi puściły. W mroku Confessor wydał mi się daleki w tejże chwili, choć to rzecz jasna mogło być złudzenie. Błysnęły bielą jego zęby, kiedy obrócił twarz ku mnie.

- Tak. Przyznałeś się. Niepotrzebnie kłamałeś i to aż dwukrotnie. Przegrywasz swą szansę i, szczerze mówiąc, czarno widzę twoją niewolniczą przyszłość.

Rzuciłem się na kolana i chciałem znaleźć jego ręce, by je ucałować i tym samym przebłagać, ale podniósł je do góry. Chyba stał. Ale nie, nie stał, bo nie mogłem znaleźć jego kolan ani stóp, a więc zapewne unosił się nade mną. Nie chciałem tego. Nie chciałem, bo przeczuwałem, co to znaczy, ale z drugiej strony trudność sprawiało mi podniesienie się z klęczek. Oparłem łokcie o ławeczkę, która była teraz niezmiernie krótka, że wydawało mi się niemożliwe, byśmy tam na niej chwilę temu siedzieli.

Bałem się, że uleciał.

- Staniesz się nagi - zahuczał.

Stałem się.

- Umrzesz.

- Nie - zakrztusiłem się.

- I narodzisz się na nowo.

Stałem obnażony i dygotałem z piekielnego zimna panującego w konfesjonale i ze strachu, że Confessor spadając rozgniecie buciorami mnie, bezbronnego chłopca.

- Wyznałeś oto - zaśmiał się, czym oznajmił, iż uczestniczy w akcie dlań niepoważnym, spełnianym niby od niechcenia. - Wyznałeś, że jadasz trzy razy. Zapomnę ci, że poprzednio skłamałeś. Ty zapomnisz o wiele więcej z wyjątkiem tej sceny.

- Zapomnę wszystko - szczękałem zębami i że też w tym stanie odważyłem się wejść mu w słowa.

- Wiele, wiele zapomnisz - ciągnął wyrozumiale - ponieważ czeka cię śmierć. Ach, zaraz. Powiedz mi, koguciku, czy wypróżniłeś się przed przyjściem tutaj.

Stał obok mnie, a ściany konfesjonału odsunęły się tak daleko, że nie widziałem ich. Patrzył na mnie, miał podniesione powieki i od blasku jego oczu ciemność nabrała barwy czerwonoburej. To przecież przerażające.

- Nie - powiedziałem.

Nie wydawał się być zaskoczony.

- Zrób to teraz.

- Jak to? Teraz! Tu?

- Tu.

- Confessorze, wielki Confessorze. Wysłuchaj mnie. Nie chcę umrzeć.

- Nie obawiaj się. Narodzisz się ponownie. Nie wszystko dziś wskazane byłoby ci wyjawiać. Narodzisz się.

- Confessorze!

Nie było mi już zimno, choć stałem nagi, a wokół rozpościerały się szare pola mojego kraju utopionego w fioletowym mroku bezgwiezdnej nocy.

- Confessorze. Urodziłem się już raz.

Milczał jakiś czas. Nie chciał widać od razu odpowiedzieć.

- Urodzisz się na nowo. Potem podziękujesz mi za to.

- Jesteś pewny, o Confessorze, że to chodzi o mnie. Jestem za słaby. Proszę, puść mnie, jam prosty Niewolnik.

- Wierzysz, że jestem.

- Wierzę.

- Kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie.

- Ty? Ty to mówisz.

Nie słuchał. Wziął mnie pod ramię i szliśmy jak najlepsi przyjaciele. Od ziemi bił gorąc, stopy zanurzały się w pyle wysuszonych pól. Chwycił mnie pod ramię i trzymał mocno. Widomy to znak, że mnie dokądś zamierza prowadzić, ale nie pojmowałem celu drogi.

Potykałem się tylko początkowo, potem szedłem z nim śpieszniej, gdyż grunt parzył stopy, tak że w końcu nie szliśmy, ale przepływaliśmy ponad ziemią, a ja bałem się, więc objąłem go wpół i on mnie objął, płynęliśmy lekko pochyleni nad tą dziwną, bezludną okolicą mojego kraju, nad Polską, wszędzie równo, bez lasu, rzek, domków, po prostu nic, w trwożnej ciszy płynęliśmy, Confessor i ja.

Miasto ukazało się nagle.

Pokazał mi to miasto. Odwrócił się do mnie. Wyglądał normalnie, tylko oczy miał rubinowe, lecz może z niewyspania. Nic już nie powiedział, ale uczynił łatwo czytelny gest: posyłał mnie do wypalonego miasta.

Mnie - na strażnika popiołów.

Autor składa wyrazy podziękowania wszystkim,

Którzy przyczynili się do powstania tej pracy.

Najsamprzód dziękuję Wiesławowi Cichoniowi

Za propozycję pracy w ,,Solidarności'',

Obu przewodniczącym Zarządu Regionu Toruńskiego,

Panu Edwardowi Strzyżewskiemu

Za podpisanie angażu,

Zaś panu Antoniemu Stawikowskiemu

Za jego przedłużenie.

Dalej - panu pułkownikowi Zenonowi Marcinkowskiemu

Za akt internowania ze wzruszającym uzasadnieniem.

Osobno dziękuję Żonie.

Pracownikom Zakładu Energetycznego w Sierpcu

Dzięki za regularne dosyłanie mi nocami uczciwych

Porcji prądu zasilającego żarówkę mojej lampy

Przez całą wiosnę 1989 roku, kiedy to

Niniejszej pracy nadałem ostateczny kształt.

 

 

str. gł. english Solidarity in Toruń '81-'89
 Polish tv pirate
Journeys to Survival
Kwadrat (1980-90r.)
- książka o Kwadracie
- ,,Nowości'' o książce
- prezentacja książki

bibuła kwadratu

kartki S
działacze kultury

foto 
Zdjęcia Sierpnia'80 w Towimorze

Radio i Tv Solidarność Toruń
- 4. audycja Radia S + fałszywka
1983 r.
- Radio Solidarność Toruń na fonii TvP
1984 r.
- SOR Nadajnik dokumenty SB o RTvS
Stasi przeciw RTv Solidarność

Telewizja ,,Solidarność'' 1985 r.
- Buck Bloombecker Polska Tv piracka
- wnuczka o Hanaszu
bibuła
krzyże zasługi
 - foto Beni
Wojciech Polak Czas Ludzi Niepokornych (pół książki)
- Rozmowa z W. Polakiem 
- Złota Kareta dla W. Polaka
- Śmiech na trudne czasy

SOR Hydra - rozpracowanie przez SB podziemia ,S'

Podziemniaki - piosenki: Na wzwodzie

Zdzisław Dumowski ,,Jedna Noc'' całe opowiadania

Marek Czachor ,,Jak zatrudniałem się na PG''

R. Sojak, A. Zybertowicz Lustracja dla chóru

Konrad Turzyński - Czas przeszły dokonany
- Czy wszyscy byliśmy „umoczeni”?

- Krystyna Kuta

Jakub Stein Ich troje w monitoringu

lat ,S' , 25 lat stanu wojennego

tablica Upamiętnienia Wydarzeń 1 i 3 Maja 1982 r. (2004)
  - fotoreportaż
- 1. rocznica odsłonięcia (2005)

wokół teczek bezpieki

20. rocznica śmierci ks. Popiełuszki

procesy: - dot. Stanisława Śmigla (1980 r.)
- mili-cjant: zbrodnie komuny przedawnione (1982 r.)
- dot. Andrzeja Murawskiego (1982 r.)
- dot. Kazimierza Kozaka (1986 r.)
- pobicie A. Kuczkowskiej podczas internowania
(1981 r.)
-
 dot. Artura Wiśniewskiego (1986 r.)
- walka z krzyżami w szkołach (1984 r.)
-  dot. Tymczas. Prezydium ZR (1982 r.)
- dot. drukarzy TIS  (1985 r.)
-  dot. Toralu (1983 r.)
-  dot. Stefana Kamińskiego (1984) r.
- dot. Andrzeja Zielińskiego (1984 r.)
-   dot. Zbigniewa Smykowskiego (1981r.)
- ZOMO-wiec 1 maja 1982
- sfałszowana teczka o. Wołoszyna

-
fałszywa teczka ks. Janusza
- Bezprawne internowanie
- dot. Andrzeja O.
- list gończy za SB-manami

- dot. Anny Zygnerskiej
- dot. Kazimierza Kozłowskiego
- dot. R. Muellera i A. Madraka  

-
 SB-man oskarża dziennikarza 

- inne procesy SB-manów

nowe dodatki i zmianyy

 

  Armia Krajowa
pobrane z  FreeFind

znajdź :  w tej witrynie w internecie  

powrót do str. gł.  do góry