powrót do :  str.głównej  |  spisu treści
Przeżyte... zapomniane

W kronice Batalionu "Bełt", opracowanej przez ppor. Eugeniusza Boratowskiego, znajdują się słowa, które najlepiej wyjaśnią tytuł niniejszych wspomnień: ...Po przewiezieniu wszystkich dziewcząt z Lamsdorfu do Mühlbergu - pisze ppor. Boratowski - zaistniał fakt, o którym tylko nieliczni w środowisku powstańczym słyszeli. Mianowicie z Mühlbergu Niemcy wywieźli 40-osobową grupę do pracy w fabryce zbrojeniowej w Dreźnie. W tej grupie były dwie nasze łączniczki: "Katarzyna" i "Kasia". Przeżycia tej grupy są tak różne od wspomnień pozostałych kobiet-jeńców, zgromadzonych w jednym obozie w Oberlangen, że warte są prezentacji kronikarskiej.

W skład naszej grupy wchodziły dziewczęta z różnych oddziałów i zgrupowań. Były dziewczęta od "Sokoła", "Zaremby-Pioruna", "Iwa". Ja i koleżanka "Kasia" (Urszula Laudańska) pełniłyśmy służbę łączniczek w 1 kompanii kpt. "Skiby" (Ignacy Łysakowski) batalionu "Bełt" (Erwin Brenneisen).
Podróż odbyłyśmy w wagonie towarowym, by po wielu godzinach i niekończących się postojach wysiąść w Dreźnie. Pod strażą zaprowadzono nas do stojącego na krańcu miasta baraku (Alexanderplatz) z piętrowymi pryczami i... jedną miską. Praca w fabryce zaczynała się o 6.00 i trwała z krótką przerwą na obiad około 10 godzin. Właścicielem fabryki był niejaki Heide (Heyde?). Pracowałyśmy przy szlifowaniu szkiełek optycznych, ale wkrótce przeniesiono nas do hali zbrojeniowej. Zaprotestowałyśmy, powołując się na Konwencję Genewską, zakazującą zatrudniania jeńców w przemyśle zbrojeniowym. Oczywiście bezskutecznie. Byłyśmy niedożywione, niewyspane i zmarznięte, bowiem rzadko której opuszczającej Warszawę udało się zdobyć jakieś cieplejsze ubranie. Stojąc przy tokarkach 10 godzin słaniałyśmy się ze zmęczenia. Brak możliwości utrzymania jakiej takiej higieny powodował dodatkowe udręki. Do rozpaczy doprowadzała nas inwazja "biedronek", z którymi walczyłyśmy zaciekle z niewielkim wynikiem. W pracy obowiązywał zakaz prowadzenia rozmów, odchodzenia od warsztatu. Na szczęście nie każdy zwierzchnik tego przestrzegał, ale były też pogróżki, potrącanie, podniesiony głos. Bardzo źle znosiłyśmy poniżanie, na które odpowiadałyśmy milczącą wyniosłością i cichym małym sabotażem w wydajności pracy.
"Wyzwolenie" z ponurej egzystencji przyniósł... nalot dywanowy sił alianckich na Drezno. Była to noc z 12 na 13 lutego 1945 roku. Nazwałyśmy tę noc "nocą Apokalipsy". Jeszcze nie przebrzmiała syrena alarmowa, kiedy niebo po horyzont zabłysnęło tysiącami oślepiających magnezjowym światłem flar, w powietrzu zaś narastał złowrogi grzmot silników samolotowych. To stało się tak nagle, że ledwo zdążyłyśmy schronić się w pobliskim masywnie zbudowanym budunku. Młode Niemki z internatu nie chciały nas wpuścić, weszłyśmy więc siłą. Posypały się bomby. Nie wiem, jak długo to trwało. W krótkiej przerwie pobiegłyśmy do baraku spakować nasze plecaki, gdy syrena oznajmiła drugi nalot. Tym razem środki rażenia wzbogaciły się o bomby zapalające, których wiązki, rozbijając się o bruk, uwalniały dziesiątki płonących wężyków rozsypujących się we wszystkie strony. Trudno było przed tym uciec. Strażnik skierował nas w wąską uliczkę idącą od naszego baraku poza miasto. W huraganowym wichrze i szalejącej ulewie przestałyśmy kilka godzin na podmiejskiej szosie, a następnie całkowicie przemoczone ruszyłyśmy w kierunku miejscowości Hohnstein, gdzie mieścił się Stalag IVA. Tam zaopiekowali się nami, dostarczając ubrań, polscy jeńcy wojenni. Miałyśmy już kurtki, tzw. kanadyjki (niektóre nawet marynarki wojskowe, spodnie i polskie czapki). 

[Grupa łączniczek i sanitariuszek -Stalag IVA]
Grupa łączniczek i sanitariuszek na tle słabo widocznego budynku Stalagu IVA
w Hohnstein koło Drezna.
Druga z lewej (siedzi) autorka wspomnień.
Zbliż się front, od wschodu dochodziło do nas głuche dudnienie artylerii. Zarządzono ewakuację. Szłyśmy pod strażą w głąb Niemiec w tłumie uciekinierów, oddziałów wojskowych, a nawet zbłąkanych grup niemieckich żołnierzy. Zatrzymałyśmy się w miejscowości Rückersdorf w stodole jakiegoś gospodarstwa. Dano siekiery, zaprowadzono do lasu i kazano ścinać młode sosny. Nie umiałyśmy tego robić, toteż tu i ówdzie polała się krew, kogoś przygniotło, ktoś zemdlał z wysiłku. Wracałyśmy o zmierzchu do stodoły kompletnie wyczerpane. Było już bardzo źle, kiedy post dał rozkaz dalszej ewakuacji.
Następny obóz w Kirschau. Wstępna rewizja osobista i plecaków dokonywana przez strażniczki pozbawiła nas co cenniejszych drobiazgów, które zdołało się ukryć. Takie rewizje były dokonywane przy każdej zmianie obozu. Po krótkim pobycie w Kirschau załadowano na dużą platformę kilka worków kartofli, postawiono konia przy dyszlu (być może były dwa konie) i znowu wędrówka w kierunku na Zachód. Po drodze konie nam zarekwirowano, z jedynym zaś jedzeniem, jakie stanowiły kartofle, nie mogłyśmy się rozstać. Przy pomocy pociętej na kawałki liny zrobiłyśmy pętle, przytroczyłyśmy do boków platformy, przerzuciłyśmy przez ramię i tak zaprzęgnięte po prostu ją ciągnęłyśmy. A teren był mocno górzysty. Szłyśmy prosto przed siebie, dokąd prowadziła szosa.
I tak doszłyśmy do miasteczka Wilten. Było już bardzo ciepło. Rozłożyłyśmy się na trawie, gdy kilka potężnych wstrząsów targnęło powietrzem. Doszedł do nas gwałtowny podmuch, pociemniało. Był to ostatni nalot, jaki przeżyłyśmy na wrogiej nam ziemi. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Nasz post wymruczał słowa pożegnania i poszedł. Zostałyśmy same, bez pieniędzy, bez dokumentów, zagubione w ogólnym chaosie. W ciągu godziny miasteczko zaroiło się od mocno podchmielonych żołnierzy radzieckich, ktoś ostrzegł, że NKWD już penetruje grupy wracających, wyłapując ludzi z Armii Krajowej. Błyskawicznie się rozproszyłyśmy, szukając drogi na Zachód. Nie wiem, czy którejkolwiek to się udało. Mnie nie.

Eugenia WASILEWSKA-BENDER
ps. "Katarzyna"
sierżant Armii Krajowej

powrót do :  str.głównej  |  spisu treści   |  do góry