Podziemne Wydawnictwo ,,Kwadrat" - ,,Solidarność" Toruń |
Konrad Turzyński
Czy wszyscy byliśmy „umoczeni”?
Temat
przebaczenia jest „nieśmiertelny”. Ostatnio jednak wracał częściej do
publicznego obiegu. A to za sprawą Roku Jubileuszowego w Kościele Katolickim,
a to – toutes
proportions gardées – za sprawą
niegdysiejszej „biesiady” red. Adama Michnika i gen. Czesława Kiszczaka („Pożegnanie
z bronią” w „Gazecie Wyborczej” z
6 lutego 2001 r.). Dziś już niemal nie pamiętamy duserów, które sobie
nawzajem prawili ci dwaj rozmówcy.
Ostatnio bowiem do ożywienia dysput na temat przebaczenia i nienawiści
przyczynia się tematyka „lustracyjna”. Spróbujmy zastanowić się nad
przebaczeniem w życiu publicznym. Mniej więcej od czasu, gdy premier Tadeusz
Mazowiecki w swoim exposé‚
powiedział, że „przeszłość odkreślamy
grubą linią”, ale także dawniej, rzecz jasna, niejednokrotnie zdarzało
się, że osoby publicznie wypowiadające się na temat rozliczania złych czynów
popełnionych pod osłoną PRL-owskiej władzy zaskakiwały słuchaczy albo
czytelników dziwnymi niekonsekwencjami. Zaznaczam, że w poniższych uwagach
skupię uwagę przede wszystkim na moralnym (w odróżnieniu od prawnego)
aspekcie rozliczania.
*
Po
pierwsze, przebaczenie nie może być ani
udzielone, ani przyjęte w czyimś zastępstwie – ten pogląd uważam za
jeden z najważniejszych składników tej dyskusji. Jeśli mój rodak, mój współobywatel,
mój powinowaty albo mój krewny doznał od kogoś krzywdy, to nie w mojej mocy
jest wybaczyć sprawcom tę krzywdę. Mogę najwyżej wybaczyć swoją krzywdę,
która pochodzi od tamtej krzywdy. I odwrotnie: jeżeli mój współobywatel, mój
rodak, mój powinowaty albo mój krewny skrzywdził kogoś, to moje prośby o
wybaczenie, moje deklarowanie lub nawet odczuwanie wstydu z tego powodu, albo wręcz
moje starania o zadośćuczynienie za wyrządzoną krzywdę (zresztą, nie w każdym
wypadku całkowicie możliwe) wcale nie oznaczają tego samego, co takie same
zachowania byłego krzywdziciela. Interesujące i pouczające w tej mierze jest
to, jak problem przebaczenia jest traktowany w Kościele Katolickim – mam na
myśli spowiedź. Niedopuszczalnym świętokradztwem byłoby spowiadać się z
grzechów nie swoich tylko cudzych, a warunkiem ważności rozgrzeszenia jest
zadośćuczynienie także bliźnim – których należy prosić o darowanie win
zaciągniętych wobec nich.
Odpowiedzialność
(a więc również: z jednej strony – moralne prawo do udzielania przebaczenia
krzywdzicielowi, a z drugiej – do proszenia o wybaczenie i do otrzymania go) nie
może być ani zbiorowa, ani dziedziczna. Dlatego nie podpisałbym się
nigdy pod wezwaniem tego rodzaju co „przebaczamy
i prosimy o przebaczenie”. Polscy biskupi skierowali takie słowa 40 lat
temu (w jesieni 1965 r.) do biskupów [zachodnio-]niemieckich, jednak poważne
potraktowanie owych słów mogłoby oznaczać jedynie to, że chodziło (tylko i
właśnie) o krzywdy wyrządzone sobie nawzajem przez... te dwa Episkopaty:
polski i niemiecki. (Słusznie – moim zdaniem – zauważył, odnosząc się
do tego właśnie przypadku, znany warszawski matematyk i filozof pod koniec lat
siedemdziesiątych: „[...] krzywdę, którą
ja doznałem[,] tylko ja mogę przebaczyć i biskup nie ma prawa występować tu
w moim imieniu bez mojego upoważnienia. Biskup może mnie namawiać, czy nawet
rozkazywać, ale ja sam żyję, grzeszę, lub przebaczam.”, por.: Andrzej
Grzegorczyk „Kilka
myśli na marginesie książki A. Michnika: »Kościół, lewica dialog«”,
„Spotkania”, nr 5-6 [reedycja
paryska], str. 339.) Ale z tego samego powodu (tj. nieuznawania odpowiedzialności
zbiorowej lub dziedzicznej) nie sposób zgodzić się z poglądem, że
dekomunizacja to zły pomysł, bo jakoby „wszyscy (chcąc nie chcąc)
uczestniczyliśmy w tym (PRL-owskim) złu”. Owszem, uczestniczyliśmy. Na
przykład przez to, że posługiwaliśmy się dowodami osobistymi i pieniędzmi,
w których była nazwa i godło PRL. Także – do pewnego czasu – przynależność
do reżymowych związków zawodowych (zrzeszonych w CRZZ, bo innych wtedy nie było)
i chyba nawet udział w imprezach pierwszomajowych (przynajmniej dla niektórych,
np. dla uczniów i nauczycieli) były praktycznie nie do uniknięcia. Rozmaici
ludzie różnie to przyjmowali: w najgorszych latach terroru oczywiście trudno
było o bohaterów, którzy na każdym kroku demonstrowaliby niezłomność, ale
nie brakło wtedy i później nadgorliwców, których potem usprawiedliwiano,
albo którzy sami się usprawiedliwiali tym, jakoby np. „musieli” należeć
do PZPR. Tak więc miara uczestnictwa w kolaboracji z reżymem była bardzo
rozmaita.
Tu
nie odmówię sobie wtrącenia pewnej anegdoty. W czasach przedsierpniowych miałem
okazję razem z ojcem słyszeć wywiad prof. Kołakowskiego dla BBC. Ojciec
wykazywał sceptycyzm wobec profesora, toteż zapragnąłem dowartościować
jakoś ex-tow. Kołakowskiego i powiedziałem, że to człowiek, który z
pozycji członka partii i marksistowskiego filozofa, uprawiającego wojujący
ateizm i niemniej agresywną publicystykę ideologiczną w latach pięćdziesiątych,
stopniowo doszedł do napisania wielkiej książki „Główne
nurty marksizmu”, gdzie „zrównał
marksizm z ziemią”. Najwidoczniej moja fascynacja tym autorem była na
tyle (naiwnie) nadgorliwa, że ojciec nie wytrzymał i odpowiedział, iż nie
potrzebował ani dnia być w partii, aby poznać się na tym ustroju i wiedzieć,
że jest „diabła warty”. Zrozumiałem,
że to była po prostu zdroworozsądkowa reakcja prostego człowieka, który
wystarczająco się bał, aby nigdy się nie buntować, ale zarazem był
wystarczająco rozumny i uczciwy, aby nie kolaborować ani nie prowadzić podwójnego
życia (na przykład: „komunisty” dla obcych i „katolika” dla swoich).
Wydaje mi się, że gdy obecnie wymaga się od ludzi „wierności wstecz”, to
chyba podobna postawa jest czymś, czego można by wymagać od większości, bez
popadania zarówno w nadmierną jak też w zbyt małą tolerancję dla słabości
ludzkich.
Ex-członkowie
PZPR z młodszego pokolenia lubią podkreślać, że czasów zbrodni katyńskiej
a nawet – terroru z czasów Bieruta w ogóle nie pamiętają, bo pamiętać
nie mogą. To prawda, ale taka deklaracja brzmi tak, jak gdyby mieli powód
obawiać się odpowiedzialności karnej za postępki ich starszych
towarzyszy z lat czterdziestych. W pewnej dyskusji radiowej (kilka lat temu, nie
pamiętam niestety bliższych okoliczności) słuchacz telefonujący do studia
przestrzegał przed „niebezpieczeństwem” skazywania na śmierć PRL-owskich
kolaborantów wraz z rodzinami. (Tego nawet tow. Stalin nie wymyślił: w
Sowietach żona rozstrzelanego za „zdradę” dostawała „zwyczajowo”
dziesięć lat łagru, co nie pozostawało bez wpływu na długość życia
skazanej, ale formalnie jednak nie było wyrokiem śmierci. Któż to w
dzisiejszej Polsce miałby być zwolennikiem takiej radykalnej surowości?) Ten
właśnie „argument” bywał przypominany, gdy chodziło o uznanie pewnych
organizacyj za przestępcze. (Dodajmy: jest to „argument” podobnie prymitywny
i głupi, jak „modny” kilkanaście lat temu dowcip o rychłym jakoby
pojawieniu się „patroli zakonnic”, sprawdzających, czy pasażerowie w środkach
komunikacji publicznej... noszą medaliki.)
Ale
przestrzegający – przy takich właśnie okazjach – przed odpowiedzialnością
zbiorową powinni pamiętać, że chociaż w pokonanych i okupowanych Niemczech
pewne organizacje (bodajże NSDAP i SS) zostały przez Trybunał Norymberski
uznane za zbrodnicze, to jednak ani ten, ani żaden inny sąd (na obszarze
Niemiec) nie skazał nikogo tylko za samą przynależność do owych struktur.
Analogiczna sytuacja powinna nastąpić w Polsce; co prawda – już istnieje (i
to od dawna) kruczek prawny, pozwalający uznać za przestępstwo sam tylko fakt
przynależności do takich organizacyj jak PZPR albo SB i im podobnych (por.:
Stanisław Michalkiewicz, ”Czy
PZPR była organizacją przestępczą?”, „Najwyższy Czas!”
nr 11/408/ z 14 marca 1998 r., str. IV; Michalkiewicz jest, co warto mieć tu na
uwadze, prawnikiem z wykształcenia) i stosownie do tego wymierzać karę, ale
tak daleko sięgająca represywność, chociaż formalnie sprawiedliwa, byłaby
materialnie krzywdząca (summum
ius summa iniuria, jak mawiali starożytni
Rzymianie, czyli w wolnym tłumaczeniu: „szczyt prawa szczytem niesprawiedliwości”).
Bardzo
jednak upowszechnił się slogan: „trzeba patrzeć w przyszłość” i pokrewny mu: „wszyscy byli[śmy] winni”. W ich upowszechnieniu, zarówno wśród
osób wykształconych jak też wśród tzw. prostych ludzi, znakomicie sprawdziła
się rada wymyślona już przez Franciszka Aroueta (francuskiego oświeceniowca,
znanego pod pseudonimem „Voltaire”) i jawnie wyznawana także przez
niemieckiego ober-kłamcę tow. Józefa Göbbelsa: kłamać do upadłego, a
wtedy przynajmniej coś z tego na trwałe trafi do przekonania masowych odbiorców
propagandy. W podszeptywaniu takiego właśnie punktu widzenia przodują gazety,
które i przed, i po 1989 r. przodowały (owszem, nadal przodują!) także w
masowości zbytu. Znamienne, że ci sami
ludzie, którzy tak myślą i tak mówią, nie są jednak skłonni unieważniać
przeszłości, gdy chodzi o krzywdy, których sami doznali w prywatnych
relacjach międzyludzkich. (Przykłady łatwo spotkać chyba wszędzie w
Polsce.) Znakomitą, celną drwinę z takiego traktowania
przeszłości, zawiera pewien epizod w filmie „Król lew”: Prawowity następca tronu, przebywający dla własnego
bezpieczeństwa na emigracji po krwawym przewrocie pałacowym dokonanym przez
jego stryja, odżegnywał się słowami „to
już przeszłość” od myśli o słusznym rewindykowaniu swojej władzy,
ale zachował się zupełnie inaczej, gdy został przez kogoś innego uderzony właśnie
w celu wywołania – i ośmieszenia – takiego argumentu.
Błędem
jest nie tylko posługiwanie się przez kogokolwiek zasadą odpowiedzialności
dziedzicznej i/lub zbiorowej, błędem jest także zrównywanie odpowiedzialności – tak,
jak gdyby można było w jednym szeregu kolaborantów zestawić oprawcę z
Informacji Wojskowej albo z Urzędu Bezpieczeństwa z kimś, kto dla gminnej
kariery lub tylko „na wszelki wypadek” należał do satelickiego ZSL. Albo
– po drugiej stronie: podobny tytuł do chwały przyznać np. partyzantowi z
organizacji Wolność i Niezawisłość, który za to tak czy inaczej
„odpokutował” (nawet jeśli nie trafił w łapy funkcjonariuszy bezpieki) i
członkowi PZPR, który rzucił legitymację partyjną dopiero po którymś
z pamiętnych polskich „miesięcy” (dwa Czerwce, dwa Grudnie i parę
innych).
Ale
jest jeszcze gorszy rodzaj błędu w niesłusznym domaganiu się miłosierdzia
(„chrześcijańskiego”). Jest to taka postawa (niestety, bardzo częsta), w
myśl której samo tylko nazwanie zła złem
już jest czymś, co rzekomo nie daje się pogodzić z zasadami
ewangelicznymi: przebaczeniem i miłosierdziem. Ludzie, którzy sami albo
jawnie dystansują się od religii chrześcijańskiej (lub wszelkiej w ogóle),
albo przynajmniej – od oficjalnych głosicieli danej religii, lubią jednak
występować jakoby w imię jej zasad moralnych i w to imię – obłudnie –
potępiać.
To
„święte oburzenie” katolików albo ex-katolików, którym się zdaje, że
lepiej od księży bronią chrześcijaństwa, jest tak uniwersalne, że sięga
niejako i w przeszłość, i w przyszłość. Co do przeszłości – są
np. przeciwni lustracji, bo „to
były inne czasy”, trzeba na to „spuścić
zasłonę milczenia”. (Wyrażenie o mniej więcej takim brzmieniu wymsknęło
się także np. ks. arcybiskupowi Tadeuszowi Gocłowskiemu w jednej z jego
wypowiedzi radiowych lub telewizyjnych kilka lat temu – niedawno zaś ks.
arcybiskup Józef Życiński, chcąc bronić dobrego imienia pewnych ludzi z
lubelskiego środowiska naukowego przed zarzutem współpracy z SB, również
NADinterpretował ewangeliczne wskazania.) Trzeba jakoby „patrzeć
do przodu” (albo: „wybierać
przyszłość” – jak w pamiętnym sloganie przedwyborczym tow. Kwaśniewskiego),
gdyż „i tak już nie sposób dojść prawdy”. Na wszelki wypadek w
takich wywodach podaje się zarazem
argument,
że bycie współpracownikiem SB nie było w PRL przestępstwem, i także
argument oparty na przeciwnym założeniu, tj. zasadę domniemania niewinności.
(Sankcja według obecnie obowiązującego prawa dotyczy tylko „kłamstwa
lustracyjnego”, a jej uzasadnieniem jest „clearing”
czyli filtr w procesie doboru kadr na najbardziej odpowiedzialne stanowiska w państwie,
motywowany względami pragmatyki, nie zaś moralności. Niemniej jednak
inspirowana przez komunistów antylustracyjna
histeria jest – mimowolnym? – przyznaniem, że ta kwestia posiada także
jakiś wymiar ocenny, jeśli nie z prawnego, to przynajmniej z moralnego punktu
widzenia...) Zaś co do owej PRZYSZŁOŚCI
(którą mamy wybierać głosując na ich faworytów) ludzie o takim nastawieniu
namiętnie protestują przeciwko karnemu
ściganiu aborcji, bo to polega JAKOBY na niemiłosiernym braku wyrozumienia
wobec ludzi, którzy dopiero ewentualnie w przyszłości – i, rzecz jasna,
tylko z powodu wyjątkowo trudnych sytuacyj życiowych! – dopuszczą się
takiego zła. Wszelkie drwiny z bardziej lub mniej prawicowych postaw zawierają
jako (niemal) stały element „rymujące się” hasło „ABORCJA –
LUSTRACJA” (w takich wypadkach najczęściej chodzi o wykpiwanie pospołu
ugrupowań uważających siebie za „po-sierpniowe”, którym przecież trudno
jednoznacznie przypisać prawicowość, ale pod wpływem propagandy
komunistycznej i krypto-komunistycznej za „prawicę” dość powszechnie
uchodzi nawet Unia Wolności).
Nieraz też się słyszy zarzut, że oto ile jeszcze razy biedni [post]komuniści, albo raczej – socjaldemokraci (to nie żart: najdawniejsza nazwa tego nurtu w Polsce to „Socjaldemokracja Królestwa Polskiego [i Litwy]”; tylko przez jedną piątą swojej ponad stuletniej historii w Polsce komuniści działali pod nazwami zawierającymi słowa pokrewne wyrazowi „komunizm”; zresztą za cara Mikołaja II w Rosji partia komunistyczna też nazywała się podobnie: „Socjaldemokratyczna Partia Robotnicza Rosji”, której SDKPiL w kwietniu 1906 r. stała się częścią) mają przepraszać: tow. Piotrowski całą winę za śmierć ks. Popiełuszki wziął na siebie, tow. Jaruzelski już co najmniej kilka razy uczynił podobnie z odpowiedzialnością za stan wojenny, tow. Kwaśniewski przeprosił w Sejmie za wszystkich swoich towarzyszy z PZPR już przynajmniej jeden raz – gdy tylko w 1993 r. został przewodniczącym najliczniejszego klubu poselskiego. I niech teraz ktoś ośmieli się powiedzieć, że nie jest jeszcze usatysfakcjonowany, a zwłaszcza – że nie przyjmuje przeprosin i nie udziela przebaczenia: zaraz (przynajmniej dla tow. Sierakowskiej i podobnie myślących) okaże się, że to on mówi „językiem nienawiści”, (znamienne: pamiętna książka „Zamiast procesu. Raport o mowie nienawiści” Magdaleny Tulli i Sergiusza Kowalskiego, W.A.B., Warszawa 2003, zajęła się „mową nienawiści”, ale nie w Urbanowym „Nie”, lecz w pięciu ANTY-komunistycznych gazetach!) zaś „socjaldemokraci” opierają się (kto by pomyślał?!) na... katolickiej nauce społecznej. Ludzie, którzy w swoim mniemaniu są bardziej katoliccy od papieża, a ewangelicznej moralności chcieliby bronić przed Kościołem (jak tow. Sierakowska przed ks. biskupem Pieronkiem), zapomnieli chyba PIĘĆ WARUNKÓW DOBREJ SPOWIEDZI (tu powinienem być po ewangelicznemu wyrozumiały i uczynić wyjątek dla tych, którzy owych warunków nigdy w życiu na oczy nie widzieli...). Wierzą, albo udają, że wierzą, jakoby wystarczył warunek czwarty: wyznanie grzechu.
Niektórzy zdrajcy i inni winowajcy chcieliby uniknąć również spełnienia tego, co jest odpowiednikiem czwartego warunku dobrej spowiedzi, czyli przyznania się do swoich win i poproszenia o przebaczenie – jak powiada p. Władysław Bartoszewski: „Ale jak można wybaczać komuś, kto nie poczuwa się do winy, nie ma nawet cienia wątpliwości? [...] Nie, nie wybaczyłem nikomu z tych, którzy do mnie nie przyszli z prośba o wybaczenie, ani Niemcom, ani Polakom ani nikomu z prześladowców.” (w: Marcin Gugulski [red.], „Jaki dostęp do archiwów IPN”, „Głos” nr 4/1071 z 29 stycznia 2005 r., str. 12). Bowiem „Przebaczenie jest możliwe. Ale dopiero wtedy, gdy zdradzający przyzna, że popełnił zdradę [...]” (por.: Wojciech Pięciak „Teczki. Lekcja praktyczna”, „Tygodnik Powszechny” nr 4(2898) z 23 stycznia 2005 r., str. 5). Nawet Jezusowa przypowieść, zaczynająca się od tego, że nie tylko siedem, ale nawet siedemdziesiąt siedem razy należy wybaczać (temu samemu bliźniemu), jeśli zajdzie taka potrzeba, w dalszym ciągu konkretyzuje to w ten sposób, że najpierw następuje prośba o miłosierdzie, a potem odpowiedź na nią (por. „Ewangelię wg św. Mateusza”, rozdz. 18, w. 21-35).
A już zupełnie
jest nieważny rachunek
sumienia, nieważny żal za grzechy
(no, to chyba najtrudniej sprawdzić; może jeszcze najbardziej przekonująco
wypadł tow. Chmielewski, gdy załamał się na procesie o zamordowanie ks.
Popiełuszki?), a zwłaszcza nieważne zadośćuczynienie
za wyrządzone krzywdy. Kto się tego domaga, to dopiero jest mściwy człowiek!
Czepiałby się i czepiał! Nie sposób cofnąć morderstwa i trwałe
okaleczenia. Nie sposób cofnąć fakty niesłusznego więzienia ludzi. Ale sam
tylko postulat zwrócenia ukradzionych dóbr albo naprawienia krzywd
spowodowanych zniszczeniem prywatnego i publicznego mienia lub zwichnięciem
„karier” wielu ludzi to nie jest coś, co byłoby ze swej istoty
niewykonalne. Jednak „chrześcijańskim”
obrońcom komuny wydaje się, że można przeprosić za kradzież i dzięki temu
(a nawet bez tego) uzyskać wybaczenie, ale zarazem nadal korzystać z owoców
kradzieży nawet nie próbowawszy zadośćuczynić okradzionemu. Więcej:
sam pomysł zwrócenia tego, co ukradziono, popycha ich ku okazywaniu
„moralnego oburzenia”!
I
właśnie taka postawa wydaje mi się najpaskudniejszym nadużyciem towarzyszącym w ostatnich latach w
Polsce słowom o przebaczeniu. Bowiem to polega na odwracaniu kota ogonem: sprawca zła albo poplecznik sprawcy
(poplecznik choćby przez szeregowe członkostwo w PZPR, która w ciągu 41 lat
swojego istnienia patronowała wielu zbrodniom komunistycznym, a także
zatajaniu prawdy o innych zbrodniach komunistycznych) chce, kosztem
wykrztuszenia niewiele kosztujących go słów przeproszenia, uzyskać pozycję
szlachetnego człowieka, a ewentualne słowa krytyki od przeciwników
politycznych poczytać im za straszny grzech niemiłosierdzia.
Czyż
może być większa obłuda? Samemu dać się
filmować na kościelnym klęczniku, westchnąć publicznie o „Bożej Dziecinie” i swoim towarzyszom od „religioznawstwa”
udzielać partyjnego „błogosławieństwa”, we wspomnieniach sejmowej kur...
tyzany wypaść jako poczciwy, wierny małżonek swojej ślubnej towarzyszki życia,
jeszcze mieć (jak imiennik, Wielki Językoznawca) w swoim życiorysie okres
nauki w seminarium duchownym, a już można „księdza
uczyć pacierza” (a raczej – biskupów uświadamiać o moralności chrześcijańskiej).
Na tle takiej wzruszającej, uwspółcześnionej „Legendy o świętym Aleksym”
wzdychania o „prowokacji”, jakiej
ten „bohater” pad[a]ł ofiarą, to głupstwo – przecież on i jego
towarzysze w ramach swojego „uzusu językowego”
przez dziesiątki lat nazywali „prowokacjami”
wszystko, co chcą skrytykować albo przedstawić jako zdarzenie negatywne.
Zwykły
wierzący śmiertelnik, jeśli chce mieć ważne rozgrzeszenie (w Kościele
Katolickim – o innych wyznaniach mam pod tym względem wiedzę bardzo małą
albo wręcz żadną), musi swoje grzechy rzetelnie sobie przypomnieć, musi za
nie na modlitwie żałować (przynajmniej ze strachu przed piekłem – tzw. „żal
niedoskonały”), musi postanowić poprawę (przynajmniej wobec Boga i siebie,
ale nieraz tego samego domagają się od niego ci, których on ukrzywdził i
potem – sam spowiednik), później powinien odważnie przyznać się przed księdzem
nawet do najbardziej wstydliwych sprawek, a wreszcie – oddać, co ukradł,
przeprosić tych, którym naubliżał, i jeszcze odmówić tzw. „pokutę”. A
na dodatek – nieraz nasłuchać się żartów z tego, że tak poważnie tym
wszystkim się przejął.
Ale
niezwykły i może (zazwyczaj) niewierzący śmiertelnik (czytaj:
komunista) nie dość, że tego wszystkiego „nie musi”, to jeszcze uważa,
że to inni „muszą”, ale wobec niego – muszą być po chrześcijańsku miłosierni,
a biada im, gdy omieszkają tak postąpić: zostaną okrzyczani inkwizytorami
(od „polowań na czarownice”),
zwolennikami zemsty („rewanżystami”,
„odwetowcami” – czy ktoś
jeszcze teraz pamięta, jak często to ostatnie słowo, stosowane do niemieckich
przesiedleńców, gościło w języku PRL-owskiej propagandy?), ludźmi
nietolerancyjnymi, [klero-]faszystami i wszelaką czarną sotnią.
A
co najgorsze w tym wszystkim – ów komunista (pardon: „socjaldemokrata”!)
pożytkuje w takiej postawie cichą lub jawną solidarność znacznej liczby
Polaków, którzy nawet będą skłonni zarzuty wobec niego poczytać za przykład
RZEKOMEJ skrajności w poglądach
przejaw zacietrzewienia politycznego, zaś jego samego uznać za porządnego
Polaka, ba, nawet za „patriotę” (według zasady: „jestem patriotą, bo
uważam, że nim jestem”), a zarazem – za nowoczesnego „Europejczyka”
(zwolennika integracji Polski z Zachodem: Unią Europejską i NATO).
Tak,
bo dla takiego sposobu myślenia już poglądy upowszechniane np. w „Gazecie Polskiej”
(aż strach wymieniać tytuły, słuszniej niż „GP” mogące uchodzić za:
prawicowe, antysocjalistyczne, narodowe albo niepodległościowe) są JAKOBY
„skrajne”! Choćby red. Piotr Wierzbicki nie tylko jeden raz (por.: „Czy
Gazeta Polska
wyraża poglądy skrajne”, „Gazeta Polska” nr 45/173/ z 7
listopada 1996 r., str. 12-13), ale co miesiąc na całych dwóch kolumnach odżegnywał
się od wszelkich ekstremizmów (przypomnijmy sobie: dla władz w stanie
wojennym właśnie elementami skrajnymi,
czyli „ekstremą”, byli nie tylko tacy radykałowie jak p. Andrzej
Gwiazda, ale również tacy ugodowcy jak p. Tadeusz Mazowiecki), za to
dobrze znana „Trybuna [Ludu]”
i (podobno nadal) dobrze sprzedający się tygodnik „Nie” to gazety uchodzące za
„normalne”, mieszczące się RZEKOMO w „głównym nurcie” życia
publicznego w kraju. (Publikacje z „Nie”
bywają cytowane, a dziennikarze z tej redakcji bywają zapraszani do różnych
dysput, jak gdyby nigdy nic... Jednego takiego widziałem nawet w „Sprawie dla reportera” w publicznej Telewizji Polskiej w
2005 r.), gdy tymczasem od paru lat red. Stanisław Michalkiewicz z „Najwyższego Czasu” nie bywa
już zapraszany ani do „Sprawy dla reportera”, ani do niedzielnej audycji „W
samo południe” w I programie publicznego Polskiego Radia, jak gdyby
był człowiekiem „zapowietrzonym”... Działo się tak znacznie wcześniej,
niż nastąpiła wypowiedź ks. arcybiskupa Życińskiego surowo piętnująca
red. Michalkiewicza z powodu ujawnienia w listopadzie 2004 r. przezeń tożsamości
konfidenta o kryptonimie „Historyk”). Swoją drogą może być interesujące,
jak mocnych epitetów używałaby propaganda w PRL za czasów Bieruta, Gomułki
i Gierka, gdyby wtedy w Niemczech (Zachodnich) ukazywała się gazeta, będąca
bezpośrednią kontynuacją hitlerowskiego „Völkischer
Beobachter”,
albo tygodnik, który byłby redagowany przez (wspomnianego już tutaj) tow. Józefa
Göbbelsa, ex-ministra propagandy w III Rzeszy.
Obecnie kwestie przebaczania win powracają ze
wzmożoną siłą z powodu tematyki „lustracyjnej”. Legendarny przywódca
jawnej i potem podziemnej „Solidarności” na Dolnym Śląsku Władysław
Frasyniuk przestrzegał niedawno przed nienawiścią (W „Gazecie
Wyborczej” już dosłownie nazajutrz po
Macierewiczowskiej lustracji czyli 5 czerwca 1992 r. wydrukowano na pierwszej
stronie wiersz Wisławy Szymborskiej pt. „Nienawiść”, napisany – chyba? – specjalnie na tę
okazję.) W podobnym duchu wypowiedzieli się inni ludzie z tzw. „obozu po-sierpniowego”, jak np. p. Józefa Hennelowa, p.
Krzysztof Kozłowski, p. Janusz Onyszkiewicz, p. Zbigniew Bujak, ex-tow. Bogdan
Lis... Czy naprawdę najważniejszym
problemem związanym z ujawnianiem tego, kto był współpracownikiem
komunistycznej bezpieki, jest domniemana „nienawiść”?
Nie ulega wątpliwości, że należyta
wnikliwość jest potrzebna także w ocenianiu tego, jak oraz dlaczego ktoś decydował się donosić. Kto uległ
szantażowi, kto zaś był łasy na pieniądze i inne gratyfikacje. Kto donosił
gorliwie i sumiennie, a kto starał się minimalizować swoje szkodnictwo. Kto
został zwerbowany w czasie pobytu w PRL-owskim więzieniu, zwłaszcza w czasach
terroru stalinowskiego lub jego krótkotrwałych nawrotów, jak w Grudniu 1970
r. (dwa takie przykłady można znaleźć na tzw. „Liście
Macierewicza” włącznie z pewnymi uzupełnieniami jej wydrukowanymi w
1993 r. w „Gazecie Polskiej”), a kto
przestraszył się tylko perspektywy zatrzymania na 48 godzin albo tego, że nie
otrzyma paszportu na podróż służbową. Kto znajdował w redagowaniu donosów
swoją pasję (jak TW „Ewa”, która przez wiele lat donosiła na sławnego
pisarza, znanego pod pseudonimem „Paweł Jasienica”), albo zdradzał esbekom
tajemnice, do których ochrony był szczególnie powołany (np. jako:
spowiednik, lekarz, psycholog albo adwokat), a kto pełniąc stanowisko
kierownicze – nawet podrzędne – rozmawiał z esbekami tylko, gdy do niego
przychodzili z pytaniami o podwładnych. Zarówno teoretycznie jak też
praktycznie występuje tu duża rozbieżność postaw ludzkich.
Co
innego jednak z ludźmi pragnącymi robić taką albo inną karierę w
„transformowanej” Rzeczypospolitej. Mam na myśli tutaj nie tylko tych, których
przeszłość mogłaby stanowić okazję do szantażu (i po to właśnie
ustanowiono konsekwencje karne za „kłamstwo lustracyjne”), ale również
bycie na przykład kimś, kto poucza innych, jak powinni żyć: publicystów,
nauczycieli, duchownych... Jeżeli takich
ludzi spotyka przykrość zawstydzenia z powodu ich konfidenctwa, to jest to
zrozumiałe i moim zdaniem akceptowalne. Jacek Soplica, znany nam z „Pana
Tadeusza” Mickiewicza, miał świadomość swojego nagannego postępowania
i dlatego dobre dla narodu dzieła pełnił jako „Ksiądz Robak”, podobnie w
„Potopie”
Sienkiewicza płk. Andrzej Kmicic przybrał nazwisko „Babinicz”, gdy jego
prawdziwa tożsamość była zszargana piętnem zdrady narodowej. Wśród „uczonych
w Piśmie”, którzy oczekiwali od Jezusa zatwierdzenia ich wyroku śmierci
wydanego na jawnogrzesznicę (por.: „Ewangelię
wg św. Jana”, rozdz. 18, w. 21-35), żaden
nie miał jednak odwagi rzucić pierwszy kamieniem i – tym samym – uznać
siebie za bezgrzesznego... Gdybyż tak nasi czołowi zdrajcy umieli naśladować
literackiego – ale za to szeroko znanego – Jacka Soplicę! Nie wchodzić na
przysłowiowe „pierwsze strony gazet”,
lecz pozostawać w dobrowolnej
abstynencji od służby publicznej, od korzyści majątkowych i prestiżowych
z nią związanych: „jako robak w
prochu... / Zły przykład dla Ojczyzny, zachętę do zdrady / Trzeba było
okupić dobrymi przykłady” (Adam Mickiewicz, „Pan
Tadeusz”, ks. X, w. 832-834). Nie... raczej: „z
grzechów w nowe grzechy” (tamże, w. 663). Oby jeszcze było tak dobrze,
iżby każdy z nich mógł za Jackiem Soplicą powtórzyć przynajmniej to oto: „Bo fałsz, żebym był w jakiej z Moskalami zmowie.” (tamże,
w. 730)! Ale gdzież tam, wolą liczyć na to, że nadal sprawdzać się
będzie fatalna reguła, powiadająca, iż: „Nawet
gmin, który swoim tak łacnie uwłacza, / Tym, którzy Moskwie służą, szczęśliwszym
– przebacza!” (tamże, w. 816-817). Kiedyś jednak mogą się
przeliczyć...
Sprawiedliwość w obecnej Polsce pozostawia podobnie wiele do życzenia, jak w starożytnej Troi, o której Jan Kochanowski pisał w "Odprawie posłów greckich" następująco: "O nierządne królestwo i zginienia bliskie, / Gdzie ani prawa ważą, ani sprawiedliwość / Ma miejsca, ale wszystko złotem kupić trzeba!". Jednak czy aby dalszy ciąg tej mowy Ulissesa z cytowanego utworu nie pasują właśnie do niejednego spośród czołowych zdrajców Polski także w najnowszych naszych dziejach? Przyjrzyjmy się: "Jeden to marnotrawca umiał spraktykować, / Że jego wszeteczeństwa i łotrowskiej sprawy / Od małych aż do wielkich wszyscy jawnie bronią: / Nizacz prawdy nie mając ani końca patrząc, / Do którego rzeczy przyść za ich radą muszą." (zob.: Jan Kochanowski, "Odprawa posłów greckich", w. 383390.) Kochanowski napisał wszak "Odprawę" z myślą o Polsce, a nie o Troi! Chociaż nasz kraj przeżywał wtedy jeszcze swój – jak to dzisiaj nazywamy – "złoty wiek", poeta niepokoił się o jego przyszłość. Mniej więcej w tych samych czasach jezuita o. Piotr Skarga Pawęski prorokował rozbiory Polski i, niestety – jak to się teraz kolokwialnie nazywa – "wykrakał" owo narodowe nieszczęście na dwa stulecia przed jego ziszczeniem się! Za czasów księdza Skargi, tak jak i teraz, Polska miała coraz bardziej beztroskie elity polityczne. Za czasów poety Kochanowskiego, tak jak i teraz, Polska miała swoją "złotą młodzież", z której takowe elity potem wyrastały. Wtedy jednak człowiek, który uważał, że on sam lub jego rodzina rozporządza dostatecznie dużymi wpływami, aby jawnie kpić sobie z ojczystego prawa, tragicznie się przeliczył. Mam na myśli Samuela Zborowskiego, który za zabójstwo, popełnione wprawdzie "w afekcie", ale w bliskiej obecności króla, podlegał w myśl ówczesnego prawa karze śmierci, został skazany tylko na banicję, jednak powrócił z niej samowolnie i po czterech latach (a w dziesięć lat po zbrodni, za którą go skazano) zuchwałego przebywania w Rzeczypospolitej został wreszcie schwytany i skrócony o głowę. (Wspomniany tutaj dramat autorstwa Kochanowskiego nosi datę o trzy lata późniejszą od roku, w którym Zborowski popełnił zabójstwo.) Ten sławny banita i tak zresztą korzystał aż nadto z łaskawości króla Stefana Batorego, któremu Samuel wraz z rodziną pomógł uzyskać tron Rzeczypospolitej (a potem – też z rodziną – wielce bruździł przeciwko temu samemu królowi, za co z kolei jego brat Krzysztof został skazany na banicję i konfiskatę dóbr, zaledwie w rok po egzekucji Samuela...). Może jednak raczej odwrotnie: złoty wiek jeszcze trwał właśnie (m. in.) dlatego, że ówczesna Rzeczpospolita umiała upomnieć się nawet u wysokich swoich dygnitarzy o poszanowanie jej i jej praw? W następnym stuleciu istniały precedensy dzisiejszej "grubej kreski", czego dosyć znanym przykładem jest kariera księcia Bogusława Radziwiłła, kolaborującego na znaczną skalę z najeźdźcą i okupantem szwedzkim (1655), służącego też, wrogiemu Polsce, tzw. elektorowi brandenburskiemu, księciu Fryderykowi Wilhelmowi von Hohenzollernowi (1656). Nie tylko w „Trylogii" Henryka Sienkiewicza, ale niestety także w rzeczywistości, ów magnat uniknął grożących mu kar, ba – powrócił do statusu dygnitarza w Rzeczypospolitej, którą był zdradził (został amnestionowany już w 1657 roku, a przez następne 8 lat, za zgodą króla Jana II Kazimierza, pełnił funkcję gubernatora Prus Książęcych). Nie wiem, czy autor „Trylogii” na tyle dobrze poznał „klimat” siedemnastowiecznej Rzeczypospolitej, aby miarodajnie znać nastroje wśród ówczesnej szlachty, niemniej jednak w usta Jana Onufrego Zagłoby włożył następujące słowa o nowej karierze księcia Bogusława Radziwiłła: „[...] po ludzku rzeczy biorąc, należałaby się takiemu skurczybykowi dobra chłosta. Ale widać, źle się dzieje w tej prześwietnej Rzeczypospolitej, jeśli podobni przedawczykowie, bez czci i sumienia, nie tylko kary nie ponoszą, ale w bezpieczności i potędze jeżdżą, ba! jeszcze obywatelskie funkcje sprawują. Chyba że zginiem, bo gdzież, w jakim kraju, w jakim innym państwie taka rzecz przygodzić by się mogła? [...] Wszelako nie jego to tylko wina. Widać, że i w narodzie sumienie obywatelskie i czułość na cnotę do reszty zaginęła. Tfu! tfu! on posłem! W jego bezecne ręce obywatele całość i bezpieczeństwo ojczyzny składają, w te same ręce, którymi on ją rozdzierał i w szwedzkie łańcuchy okuwał! Zginiemy, nie może inaczej być [...] Przecież prawo wyraźnie mówi, że nie może być posłem ów, który w obcych krajach urzędy sprawuje, a przecie on jest generalnym, u swego parszywego wuja, Prus Książęcych gubernatorem!” (Henryk Sienkiewicz, ”Pan Wołodyjowski”, podkreślenia moje – K.T. Ten passus został dla naszych współczesnych potrzeb przypomniany publicznie już kilkanaście lat temu, w liście czytelnika Ulafa Swolkiena na łamach „Nowego Świata” nr 15(346) z 20 stycznia 1993 r.) Nic dziwnego, że w takich warunkach nasze państwo było coraz mniej szanowane przez wrogów (Berlin i Moskwę), a nawet przez sojusznika-dłużnika (Wiedeń). W dzisiejszej Polsce ludzie, którzy przez znaczną część swojego życia służyli obcemu, najezdniczookupacyjnemu i totalitarnemu reżymowi, chcą zachowywać nie tylko korzyści materialne, osiągnięte dzięki swojej kolaboracji z Sowietami ("prominenckie" emerytury, uprawnienia tzw. "kombatanckie", odznaczenia, spore mieszkania i zagraniczne konta bankowe, wreszcie wykpiwane w podręcznikach PRL-owskich „święte prawo własności” do udziałów w swoich nomenklaturowych spółkach, które potworzyli w drodze nieuczciwego samo-uwłaszczenia, kosztem reszty narodu), ale ponadto są gotowi w razie "potrzeby" twierdzić, że to wszystko im się "należy", oraz lamentować o naruszaniu „praw nabytych”, a na domiar wszystkiego przypisują sobie prawo wystawiania świadectw moralności – albo niemoralności – za zdrajcę ogłaszając takiego, który (jak płk. Ryszard Kukliński) zerwał lojalność wobec nich, zaś najwyższy patriotyzm upatrując w przypodchlebianiu się socjalistycznej metropolii, odległej od naszej stolicy o 1122 kilometry (w kierunku jednym albo niemal dokładnie przeciwnym, albo w obu naraz – w przypadkach, gdy chodzi o przykłady podwójnej lojalności).
Zdrajcy
Polski – ci NAJpoważniejsi – nie
powinni jednak mieć prawa chodzić sobie, w dobrobycie i blichtrze, po polskiej
ziemi! Jak pisał Stefan Żeromski o najeźdźcach z 1920 r. (w opowiadaniu „Na
probostwie w Wyszkowie”), ci z nich, którzy – jak tow. Julian
Marchlewski i tow. Feliks Dzierżyński – z polskiego narodu pochodzili i na
polskiej ziemi wyrośli, nie powinni mieć prawa NAWET do mogiły w ojczyźnie!
Oto dosłowny cytat: „Kto na ziemię
ojczystą, chociażby grzeszną i złą, wroga odwiecznego naprowadził, zdeptał
ją, stratował, splądrował, spalił, złupił rękoma cudzoziemskiego żołdactwa,
ten się wyzuł z ojczyzny. Nie może ona być dla niego już nigdy domem, ni
miejscem spoczynku. Na ziemi polskiej nie ma dla tych ludzi już ani tyle
miejsca, ile zajmują stopy człowieka, ani tyle, ile zajmie mogiła.” Nie jestem za przywróceniem kary śmierci za zdradę ojczyzny,
przynajmniej w czasach pokoju, nie jestem za zabijaniem. Jednak za drastyczne
zawinienia powinny być drastyczne kary – niechby były porównywalne,
przynajmniej w wymiarze materialnym (= przepadek mienia), do tego, co sędziowie,
dyspozycyjni wobec „jaruzelskiej” junty, zasądzili wobec płk. Kuklińskiego!
Zdrajcy Polski (ci najpoważniejsi!)
naprawdę zasłużyli na to, co zaproponował gen. Kiszczak niektórym więźniom
politycznym krótko po stanie wojennym: „rezygnujesz z wszystkiego, co
tutaj posiadasz, i wyjeżdżasz NA ZAWSZE z Polski, albo (być może) i tak to
utracisz, a na dodatek posiedzisz sporo lat w więzieniu”. (Propozycja min.
Kiszczaka była złożona jednenastu więźniom politycznym, jednakże dwaj inni
ministrowie tego samego rządu, Domeradzki i Urban, w 1984 r. publicznie
sugerowali możliwość ustawowego przywrócenia kary banicji w Polsce. Byłoby
może właśnie zasłużoną ironią historii, gdyby to przywrócenie nastąpiło,
ale z „ostrzem” wymierzonym głównie w czołówkę komunistycznej elity?)
Współcześni komuniści nie przyjechali z Armią Czerwoną starającą się
podbić niepodległe państwo polskie. Wyjątek stanowią najstarsi z nich:
przyszli z Armią Czerwoną, karierę robili w najściślejszym związku z tym
faktem i w nadgorliwej lojalności wobec okupanta, a wreszcie zabiegali o
sowiecką interwencję zbrojną w 1981 r. (Por.: Władimir Bukowski „Moskiewski proces. Dysydent w
archiwach Kremla”, O.W. Volumen, Warszawa 1998, str. 559561.) Kiedy
zaś dokonywali historycznego oszustwa, polegającego na pozornym
przekazaniu władzy wyselekcjonowanym środowiskom „opozycyjnym”, starali się
wpisać je (tzn.: to oszustwo) w schemat mający – zgodnie z wolą Sztabu
Administrowania Kryzysami, jak go nazwała prof. Jadwiga StaniszkisLewicka –
obowiązywać w całym bloku moskiewskim, od „Okrągłego Stołu” w PRL po
„rewolucyjny” sztafaż, towarzyszący wymianie ekipy kierowniczej w
Bukareszcie.
Chcę być dobrze zrozumiany: nie
postuluję przywrócenia instytucji banicji do prawa karnego w Polsce, ale uważam,
że powinna istnieć świadomość, że są tacy obywatele polscy, którzy
uczciwie na taką karę zapracowali. Jeśli
obecnie prawo karne nie zawiera kary śmierci, zniesionej w Polsce stosunkowo
niedawno, to ten fakt już sam przez się jest świadectwem miłosierdzia wobec
zbrodniarzy (nie ustały dyskusje, czy zasadne jest tak daleko idące miłosierdzie...),
i podobnie fakt, że nie przywrócono w Polsce kar banicji oraz infamii, które
przestały być stosowane o wiele dawniej, też powinien być w świadomości
– nie tylko np. zdrajców ojczyzny, ale wszystkich obywateli – uznawany za akt
miłosierdzia. Akt podobnie dyskutowalny,
jak ten polegający na braku kary śmierci.
Inni szkodnicy narodowi, też znaczni, ale trochę podrzędniejszego
kalibru w stosunku do ścisłej czołówki, powinni doświadczyć takiego,
prawnie usankcjonowanego, ostracyzmu,
jaki w Norwegii i we Francji zastosowano wobec osób, kolaborujących z
narodowym socjalizmem. (I tu znowu kłania się instytucja staropolskiego prawa:
infamia, będąca – łagodniejszym ale również –
odpowiednikiem kościelnej ekskomuniki.) Niestety, dosyć liczne „Las Passionarias” ze Spółki Leciwych Demagogów, wsparte
przez – jak by powiedział tow. Włodzimierz Lenin – „pożytecznych
idiotów”, występujących (przynajmniej od pewnego czasu) pod innymi (niż
PZPR lub SLD) szyldami, swoim przeraźliwym gdakaniem zapobiegły (jak
dotychczas) uchwaleniu jakiejkolwiek ustawy dekomunizacyjnej. Wszystko to zaś w
imię tzw. „porozumienia narodowego”,
„praw człowieka”, „przebaczenia”, „niebabrania
się w przeszłości”... Jeśli nie
będzie prawnie usankcjonowanego ostracyzmu, to niech będzie przynajmniej zwykłe
zawstydzenie przed współobywatelami. Przy tym nie zaszkodzi pamiętać, co
mianowicie słowo „ostracyzm”
oznacza pierwotnie, historycznie: w starożytnych demokratycznych Atenach
w V wieku p.n.e. co roku jednego obywatela dla dobra ateńskiej polis
(= państwa będącego miastem) zgromadzenie ludowe poprzez głosowanie skazywało
na terminową dziesięcioletnią banicję
(nie pozbawiając majątku ani innych praw) jednego z obywateli. Zestawmy to z
projektami ustaw dekomunizacyjnych w poprzedniej dekadzie, gdzie przewidywano
niektóre kwalifikowane kategorie komunistów na dziesięć lat pozbawić dostępu
do pewnych stanowisk w służbie publicznej: wrzask przeciwko temu podnoszono,
jak gdyby chodziło np. o karę śmierci przez spalenie żywcem (aluzja w haśle
wywoławczym „polowania na czarownice”).
Owszem, są tacy ludzie, którzy żadnej
takiej kariery nie robili – im należałoby, moim zdaniem, raczej oszczędzić
tego wstydu. Dawni donosiciele, będący
osobami prywatnymi, potrzebują miłosierdzia w wymiarze prywatnym
– od tych, na których donosili. Byłoby dobrze, gdyby umieli przełamywać
wstyd, o przebaczenie prosić, a zaproponowane przyjmować. Byłoby dobrze,
gdyby ofiary ich donosów umiały im tę wielkoduszność okazywać. Ale jednych
i drugich nie sposób przymusić ani wyręczać. Można liczyć tylko na ich
dobrą wolę pojednania i uzdrowienia wzajemnych relacyj. To
nie jest łatwe (dla żadnej ze stron!), ale tego nie da się ominąć, jeśli
chcemy budować na prawdzie. Proces pojednywania powinien odbywać się z
obu stron dobrowolnie i oczywiście indywidualnie, żadnego zastępowania
„indywidualnej spowiedzi” przez
„spowiedź powszechną”. Ale właśnie
z tego powodu uważam, że dostęp do dokumentów będących śladami działalności
donosicielskiej powinien wyglądać tak, jak obecnie, nie jestem zwolennikiem
udostępnienia wszystkiego wszystkim. (Mówie to z pozycji człowieka, któremu
IPN przyznał status „pokrzywdzonego”, nie zaś jako ktoś, kto może być
osobiście zainteresowany w ukryciu przeszłości.) Tylko ktoś, kto specjalnie
o to zabiega, i tylko w odniesieniu do dokumentów, które dotyczą
zainteresowanego, powinno udostępniać się tzw. „teczki”.
Są wszak również takie osoby wśród
konfidentów tajnych służb PRL, które sumienie ruszyło jeszcze „za
komuny” i potrafili zerwać współpracę z bezpieką, a na dodatek przyznać
się do niej wobec tych, na których donosili. Pamiętam jeden taki wypadek w
Toruniu (czerwiec 1984 r., TW „Wanda”, zresztą niedługo potem nazwany z
imienia i nazwiska w pewnej podziemnej publikacji). Im
publicznego zawstydzenia powinno się oszczędzić, bowiem oni je już przeżyli
(a na dodatek przeżyli wtedy strach z powodu ew. zemsty ze strony SB).
Jeżeli na przykład w internecie można będzie
znaleźć spis wszystkich rozpoznanych tajnych współpracowników SB i
im podobnych osób, to zwłaszcza ludzie, np. z powodu swojego młodego wieku mało
rozumiejący czasy PRL-owskie, mogą łatwo pochopnie ludzi szufladkować,
a nawet wśród donosicieli istnieje jakieś stopniowanie zdemoralizowania. Co
innego jednak w przypadku ludzi, ubiegających się o różne publiczne funkcje:
sama natura służby, do której aspirują, zakłada, że ich prywatność (nie
tylko w wymiarze dot. ew. kolaboracji z tajnymi służbami komunistycznymi) jest
ograniczona. Jest zasadne rozciągnięcie
obowiązku poddawania się lustracji na pewne kategorie osób, dotychczas nim
nie objęte. Wyniki takiej lustracji powinny być dostępne w zakresie
szerszym, niż tylko stwierdzenie, ze ktoś dopuścił się, albo nie, tzw. „kłamstwa
lustracyjnego”. Podzielam w tej mierze pogląd, nieraz wypowiadany przez p.
Janusza Korwin-Mikkego, że człowiek, który
za młodu uległ szantażowi albo pokusie i w ten sposób podjął kolaborację np.
z bezpieką, po latach (a z wiekiem
zwykle potencjalne „bohaterstwo” u ludzi maleje...) tym łatwiej, np. jako radny, jako redaktor naczelny, jako profesor
albo sędzia, może dać się skorumpować
lub zastraszyć. Ktoś, kto przyznał się do bycia TW, powinien być dyskwalifikowany z pewnych rodzajów służby
publicznej, jak ten, który taką swoją współpracę zataił. Tu nie gra
roli nawet wzgląd moralny, co raczej pragmatyczny – obawa o ryzyko dla dobra
wspólnego.
Pamiętam dramatyczną scenę, jak to poseł
Antoni Furtak przed kamerami TVP krzyczał na posła Antoniego Macierewicza
(wtedy już byłego ministra spraw wewnętrznych) z powodu umieszczenia
nazwiska p. Furtaka na liście domniemanych współpracowników SB. (Por. także:
„Furtak
w furii. Rozmowa z liderem »Porozumienia Ludowego« posłem Antonim Furtakiem,
który publicznie chciał »stłuc« Macierewicza”, „TAK. Tygodnik dla wybranych”
nr 21(26) z 7 sierpnia 1992 r.) Jeden poseł Antoni drugiemu posłowi Antoniemu
nic innego nie zrobił, ani nie mógł
zrobić: np. amputować język albo palce, zamknąć do więzienia,
wyeksmitować z mieszkania, pozbawić mandatu poselskiego albo miejsca pracy,
ani wreszcie skazać na banicję; najwyraźniej pos. Furtakowi chodziło tylko
o swoje dobre imię u innych ludzi. Pomijam kwestię zasadności uznania
p. Furtaka za byłego TW SB. Mam na myśli kwestię wstydu. Ten przykład
pokazuje, że wstyd jest przykrością
tak bardzo dolegliwą, iż niejednemu takiemu człowiekowi może (o ile
jest zasłużona) wystarczyć jako „kara” za niecne tajemne uczynki w przeszłości.
Zaiste: kombatant II wojny światowej i inwalida wojenny (posiadający liczne
odznaczenia cywilne i wojskowe, w tym Order Virtuti Militari), bezpartyjny i
nijak nie kojarzony z „komuną”, mający przy tym imponujący dorobek
zawodowy, a w kilka dni po tym, gdy jego współpraca z SB wyszła na jaw,
przyjmujący Order Orła Białego, zaś w tydzień później wygłaszający
odczyt w Szkole Cnot Obywatelskich (działającej pod auspicjami prymasa
Polski), to jednak inny „kaliber” postępowania, aniżeli postawa – może
motywowana poczuciem wstydu? – jego (o 6 lat młodszego wiekiem) kolegi po
naukowym fachu, również konfidenta bezpieki, długoletniego członka PZPR, który
w stanie wojennym (!) odmówił przyjmowania odznaczeń reżymowych (na co użalał
się w swoim raporcie z 2 maja 1983 r. komendant wojewódzki MO w Toruniu).
Jeżeli bowiem ktoś taki swoją karierę
przez minione kilkanaście lub więcej lat (nadal) realizował i nie zdobył się
na odwagę przyznania się z własnej woli do donoszenia, albo jeżeli dzięki
pieniądzom uzyskanym za donosy urządził się dobrze pod względem
materialnym, lub choćby tylko łatwiej osiągnął wysoki prestiż społeczny
(tu mam na myśli np. naukowców), to może należałoby takiego kogoś
potraktować względnie surowo, nawet gdy to jest osoba, będąca teraz w
wieku emerytalnym i pozostająca już w cieniu, żyjąca tylko życiem
prywatnym. Również raczej bez ulgi należałoby traktować takich, którzy
nie wzbraniali się przyjąć eksponowanych stanowisk w życiu publicznym
(niekoniecznie politycznym), a na odwagę cywilną ujawnienia swojej wstydliwej
tajemnicy nie zdobyli się ani przedtem, ani potem, aż do teraz. Pisząc
o surowości i braku ulg mam na myśli nieoszczędzanie takim osobom ich
publicznego zawstydzenia. Jest tu jednak miejsce na bardzo indywidualną
ocenę – przez analogię do tzw. „sędziowskiego wymiaru kary”.
Gdyby wszakże ujawnić wszystkie teczki „tajnych współpracowników” (i „kontaktów operacyjnych” – zresztą w różnych pionach MSW i MON te kategorie osób były rozmaicie nazywane) bez uprzedniego sprawdzania ich autentyczności, to można by „wylać dziecko z kąpielą” czyli niejednemu człowiekowi wyrządzić – niezasłużoną nawet – przykrość. Książka historyka Wojciecha Polaka, pt. „Czas ludzi niepokornych. Niezależny Samorządny Związek zawodowy »Solidarność« i inne ugrupowania niezależne w Toruniu i Regionie Toruńskim (13 XII 1981 – 4 VI 1989)” (Wydawnictwo UMK, Toruń 2003) przedstawia na str. 408-409 dwa przypadki osób, którym esbecy założyli teczki tajnych współpracowników bez ich wiedzy i zgody. Jedno z tych fałszerstw zostało uznane za takowe w jesieni 1991 r. podczas pamiętnego procesu o tzw. porwania toruńskie (wśród prawie trzechset stronic uzasadnienia wyroku Sąd Wojewódzki czterdzieści przeznaczył ubocznemu tematowi: oczyszczeniu jednego z poszkodowanych z pomówienia o konfidenctwo – pojawiła się bowiem na owym procesie „[...] teza jednego ze sprawców porwań toruńskich, funkcjonariusza SB, iż wśród porwanych był TW, [...] wsparta dokumentem sporządzonym na formularzu, jaki wszedł do użytku po czasie, w którym miał być rzekomo sporządzony.” – Andrzej Zybertowicz „W uścisku tajnych służb. Upadek komunizmu i układ postnomenklaturowy”, Wydawnictwo „Antyk”, Komorów 1993 r., str. 143); drugi taki przypadek został rozpoznany dzięki temu, że sprawca fałszerstwa (były funkcjonariusz SB, którego tożsamość pozostaje tajemnicą autora książki „Czas ludzi niepokornych. [...]”) sam przyznał się do tego. Nie tylko przed Sądem Wojewódzkim w Toruniu w 1991 r., ale także przed Sądem Rejonowym w Koninie w 2004 r., funkcjonariusze SB, oskarżeni o prześladowanie działaczy podziemnej „S” (a potem uznani winnymi i skazani za te czyny), posługiwali się pomówieniem swoich byłych ofiar o konfidenctwo, czyniąc to w oparciu o wątpliwej wartości dokumenty. Toteż procedura ujawniania agentury powinna być zaopatrzona w mechanizmy, powstrzymujące przed zbyt łatwym przypisywaniem komuś donosicielstwa.
*
Odnoszę wrażenie, że hasła całkowitego otwarcia dostępu do archiwów byłej bezpieki,
przynajmniej, gdy są lansowane przez polityków, stanowią element gry,
polegającej (przynajmniej) na próbie kokietowania opinii publicznej. Politycy,
również ci, którzy w początku lat 90. byli raczej lub zdecydowanie przeciwni
lustracji, dostrzegają ostatnio, że w opinii publicznej nastąpiła zmiana w
tym względzie: poglądy niechętne lustracji, dekomunizacji i w ogóle
rozliczeniom, chociaż zręcznie rozpowszechniane przez [post]komunistów i ich
popleczników, mają coraz mniejsze poparcie w społeczeństwie polskim. Chcą
więc dostosować się do zmienionych gustów „elektoratu” w obliczu zbliżających
się kampanij wyborczych (podobnie dzieje się w odniesieniu do postulatu zmiany
ordynacji wyborczej na większościową). Dwa
okresy w dziejach kilkunastoletniej „transformacji ustrojowej”, tj. lata
1995-97 i 2001-05, kiedy i stanowisko prezydenta, i najsilniejszy klub
parlamentarny były obsadzone przez polityków
byłej PZPR, najwidoczniej dały (wreszcie) obywatelom polskim dostatecznie dużo
do myślenia, toteż takie kokietowanie wyborców przez polityków jest całkiem
naturalne. Jednakże, chociaż żądania rozliczeń mogą być i zapewne są
traktowane instrumentalnie przez ambitnych polityków, sam problem istnieje rzeczywiście i dlatego warto być odpornym na demagogiczne
argumenty nie tylko zwolenników, ale także przeciwników
tych żądań. Odnosi się to także do kwestii, czy, co, komu i na
jakich warunkach należy wybaczać. Chciałoby się powiedzieć: ludzie,
myślcie, to naprawdę nie boli...
Toruń, 11 marca 2005 r.
str. gł. | |
- książka o Kwadracie - ,,Nowości'' o książce - prezentacja książki |
|
- foto Beni |
|
Marek Czachor ,,Jak zatrudniałem się na PG'' |
|
tablica
Upamiętnienia
Wydarzeń 1 i 3 Maja 1982 r. (2004) |
|
Radosław Sojak, Andrzej Zybertowicz Lustracja dla chóru |
|
Konrad Turzyński -
Czas przeszły dokonany
- Czy wszyscy byliśmy „umoczeni”? |
|
Jakub Stein Ich troje w monitoringu |
|
procesy:
- dot.
Stanisława Śmigla (1980
r.) |
|
- 50 lat minęło - Pierwszy wyrok dla SB-mana |
lista Wildsteina , IPN: konfident, ubek, poszkodowany w jednym worku |
Uwaga! dla konfidentów SB |
TW ,,Andrzej" |
Złota Kareta dla W. Polaka |
Łamanie prawa wyborczego przez urzędników |
Stowarzyszenie
Wolnego Słowa - sprawozdanie - spotkanie po latach |
forumWpisz się do księgi gości |
pobrane z FreeFind |
|